Marek A. Koprowski Za Bajkał "Polonezem" do Moskwy Wyruszając w maju na wyprawę na Syberię i Daleki Wschód, trzeba pamiętać, że klimat tych rozległych obszarów bardzo różni się od europejskiego. Gdy u nas jest upalne lato, tam ciągle leży śnieg, a temperatura powietrza nie przekracza zera. Przygotowany na kilkutygodniową podróż ekwipunek powinien więc zawierać przede wszystkim ciepłą odzież i obuwie. Spakowany przeze mnie bagaż bardziej nadawał się dla wielbłąda, niż dla jednego podróżnika, jednak przy odrobinie wysiłku udało mi się zataszczyć go do odjeżdżającego z warszawskiego dworca Centralnego pociągu o bardzo polskiej nazwie "Polonez", który był zapchany do ostatniego miejsca. Czyżby aż tak bardzo wzrosło wśród Polaków zainteresowanie Rosją - pomyślałem z niedowierzaniem. Z tego błędnego, jak się okazało, mniemania szybko wyprowadził mnie pracownik obsługujący wagon "Warsu". Wprost przeciwnie. Liczba przewożonych przez ekspres podróżnych spada praktycznie z miesiąca na miesiąc, a tłok w nim jest spowodowany zmniejszeniem liczby wagonów w składzie, by nie woziły powietrza. Pomimo zagęszczenia w przedziale, podróż upływa w miłej atmosferze i nawet odprawa graniczna w Terespolu nie wprowadza w niej większego zamieszania. Kilku funkcjonariuszy Straży Granicznej i celników w ciągu kilkunastu minut sprawnie spełnia swoje obowiązki i pociąg rusza w dalszą drogę. Zamieszanie nastąpiło dopiero za Bugiem, w Brześciu. Wcale nie z powodu tzw. przestawki podwozi wagonów z europejskich na radzieckie - szerokotorowe - jak by się można spodziewać. Na stacji w Brześciu czuje się wyraźnie powiew "postsowieckiej Azji". Na pociąg, niczym stado sępów na padlinę, czeka chmara "pograniczników" i celników, z zachowania których można wnioskować, że ich jedynym zadaniem jest niewpuszczenie pociągu, razem z pasażerami, do Rosji. Jest to jednak tylko złudzenie. Czynownikom w białoruskich mundurach nie chodzi bynajmniej o ochronę swego państwa przed cudzoziemcami, ale - nazywając rzecz po imieniu - o napychanie własnych kieszeni. Robią wszystko, by znaleźć jakikolwiek powód do wymuszenia od każdego z pasażerów solidnej wziatki. A czynią to z powodzeniem, o czym świadczą chociażby auta zapełniające przydworcowy, służbowy parking. Wśród zachodnich marek trudno dostrzec samochody wyprodukowane na Białorusi, jakby ich właściciele zarabiali miesięcznie nie dwa tysiące rubli, ale co najmniej tyle samo dolarów. W naszym wagonie im jednak wyraźnie nie pawiezło. Starają się więc chociaż na obsłudze "Warsu" wymusić poczęstunek kawą. Bezceremonialnie każą gotować wodę, a jeden bez pytania zgarnia z półki "snicersy" dla rebionok. Kelner mamrocząc przystępuje do przyrządzania napoju dla natrętów. Rozmienia im także dolary, bo okazało się, że jednak coś "łapnęli", a muszą przecież podzielić się łupem ze swoim przełożonym. Nie tylko graniczne służby traktują pasażerów "Poloneza" jak źródło utrzymania. Po wyjściu celników do pociągu wpadają tabuny różnych handlarek, oferujących wszelkiego rodzaju wiktuały, alkohol i inne atrakcje. Najmłodsze pozostają w przedziałach i "umilają" niektórym panom kolejne odcinki podróży. Szybko się okazało, że oprócz tych "dzikich panienek" w pociągu funkcjonuje też "zorganizowana ekipa", rezydująca w dołączonych do "Poloneza" białoruskich wagonach... Na szczęście nie jest zbyt nachalna i jej wysłannicy nie nękają za bardzo pasażerów. W pociągu nie grasują też złodzieje. Jest to zapewne zasługa patrolu białoruskiej milicji, który poważniej niż brzescy celnicy potraktował swoje obowiązki. Noc upłynęła spokojnie i rankiem pociąg zatrzymał się już w rosyjskim Smoleńsku, w czasach dynastii Rurykowiczów zwanym "kluczem do Moskwy". W porannym brzasku rozciągnięte na wzgórzach miasto prezentuje się imponująco. Jest grodem zachwycającym, w którym przetrwały liczne zabytki i fortyfikacje, oddające ducha i kulturę dawnej świętej Rusi. Tuż przy dworcu wznosi się wspaniała cerkiew świętych Piotra i Pawła. Duże wrażenie robi też nieco oddalone Wzgórze Soborowe, na którym dominuje zwieńczona pięcioma kopułami cerkiew Uspieńska, której piękno zachwyciło nawet maszerującego na Moskwę Napoleona... Z okien przejeżdżającego przez Smoleńsk pociągu podziwiam także opasujący miasto Dniepr. Pociąg wjeżdża w krainę sprawiającą wrażenie bezludnej, na widok której pewnie nawet wrony zawracają z drogi. Trudno tu dostrzec jakiekolwiek ślady życia, nie widać ludzi ani nawet szybujących ptaków. Wokół tylko ugory i spalone bądź zwalone przez wichury ślady drzew śródpolnych, zasadzonych jeszcze w czasach władzy radzieckiej, by chroniły przed wścibskim wzrokiem podróżnych "sekrety", znajdujące się na terenach przylegających do torów. Dopiero za Wiaźmą zaczynają się osiedla ludzkie, a raczej wioseczki pamiętające jeszcze czasy cara. Za kilka lat z pewnością i one przestaną istnieć, nawet te znane z historii, jak np. Borodino, w pobliżu którego Kutuzow usiłował zatrzymać wojska cesarza Francuzów. Gdzieniegdzie widać niewielkie skrawki zaoranej ziemi. W miarę zbliżania się do Moskwy na horyzoncie zaczynają się pojawiać obiekty przemysłowe, ale są to tylko opuszczone ruiny. Na ich tle wynurzająca się nagle z lasów stolica Rosji prezentuje się okazale, jak prawdziwa metropolia. Na peronie dworca Białoruskiego wita mnie w południe o. Mirosław - werbista z moskiewskiej placówki zgromadzenia. Pomaga dźwigać bagaż, kupić bilet lotniczy na Sachalin, a następnie zaprasza do siebie na obiad i wypoczynek. Jest on niestety bardzo krótki. Samolot do stolicy Sachalinu Jużno-Sachalińska odlatuje już o godz. 18.00 z oddalonego o około pięćdziesiąt kilometrów od stolicy lotniska Domodiedowo. Żeby dotrzeć na nie na godzinę przed odlotem, z mieszkania werbistów trzeba było wyjechać już o godz. 15.00. Trasa wiedzie przez zatłoczone centrum miasta, więc pokonanie tego odcinka drogi nie jest łatwe. W godzinach szczytu tłok na ulicach Moskwy jest porównywalny z zagęszczeniem samochodów i ludzi, np. w Londynie czy Nowym Jorku. Niedoświadczony kierowca może ugrzęznąć w korkach na wiele godzin. Na szczęście nasz taksówkarz specjalizuje się w kursach na podmoskiewskie lotniska, więc na Domodiedowo docieramy na czas. Doświadczenie szofera ma jednak odbicie w cenie usługi, za którą zażyczył sobie... pięćdziesięciu dolarów. Dla porównania to dwie trzecie ceny biletu z Warszawy do Moskwy. Takie są po prostu moskiewskie realia. Na lotnisko można dojechać metrem i pociągiem, ale nie odważy się na to nikt, kto - tak jak ja - ma schowane w ukrytej pod koszulą paszportówce kilka tysięcy dolarów. Jest to zbyt łatwy łup dla złodziei, od których roi się w zatłoczonych środkach miejskiej komunikacji. Dawniej grasowali oni także na lotnisku, ale po wprowadzeniu przez odpowiednie służby nadzwyczajnych środków bezpieczeństwa zdecydowanie rzadziej dochodzi tu do zuchwałych kradzieży... W hali odlotów roi się od tajniaków, umundurowanych ochroniarzy i antyterrorystów. Pasażer może czuć się tu całkowicie bezpiecznie, podobnie jak w potężnym samolocie Ił-95, lecącym do Jużno-Sachalińska. Służby bezpieczeństwa sprawdzały go jeszcze, gdy pasażerowie stali na płycie lotniska, czekając na wejście do środka. Lądowanie na Sachalinie Wielogodzinny lot Iłem-95 do odległego o 9 tys. kilometrów JużnoSachalińska nie był na szczęście uciążliwy. Potężna maszyna z trzystoma pasażerami na pokładzie szybko osiągnęła właściwy korytarz powietrzny na wysokości 11 kilometrów. Następnie bez jednego drgnięcia, jakby wisząc w powietrzu, z prędkością tysiąca kilometrów na godzinę pomknęła ku miejscu przeznaczenia. Podziwiałem sprawność stewardess, które z uśmiechem na twarzy spełniały życzenia pasażerów, jakby starały się przekonać ich, że Domodiedowskie Linie Lotnicze są najlepszymi w Rosji. Nawet jeśli kogoś nie ujął ich profesjonalizm, z pewnością był zadowolony z jakości i smaku serwowanych posiłków i napojów. Jedynym mankamentem lotu był fakt, że mimo europejskiej nocy niemal bez przerwy odbywał się on w promieniach słońca. Samolot przekraczał kolejne strefy czasowe, jakby uciekając ciemnościom. W efekcie, chociaż lot trwał dziewięć godzin, według lokalnych zegarków skończył się po osiemnastu. Samolot zniżył lot, jednak nie podszedł do lądowania, ale zaczął krążyć w powietrzu. Na pokładzie zapanowała nerwowa atmosfera, spotęgowana odgłosami dochodzącymi z telefonu kapitana do kabiny stewardess. Wkrótce się okazało, że to nie zwiastun katastrofy, ale mgła nad lotniskiem w Jużno-Sachalińsku. Pilot przewidywał, że pogoda szybko się poprawi i nie będzie musiał lecieć na zapasowe lotnisko, w odległym o... sześćset kilometrów Chabarowsku. Mgła rzeczywiście ustąpiła i pilot przy aplauzie pasażerów sprawnie posadził maszynę na betonowym pasie, a po chwili przystąpił do kołowania pod terminal lotniska. Gdy otworzyły się drzwi samolotu i pasażerowie ruszyli podstawionymi schodami na płytę aerodromu, zrozumiałem, że wylądowaliśmy nie w Europie, ale na całkiem innym kontynencie. Wydało mi się to oczywiste nie tylko dlatego, że - w odróżnieniu od upalnej Moskwy - temperatura powietrza wynosiła tu tylko 3 stopnie Celsjusza. Po pasażerów nie podjechał żaden autobus, więc odległość 300 metrów dzielącą ich od wyjścia z lotniska musieli pokonać pieszo, dźwigając swoje bagaże. Mnie - jako cudzoziemca, który zjawił się w zamkniętej do niedawna przygranicznej zonie - czekały dodatkowe "atrakcje". Zostałem "powitany" przez trzech funkcjonariuszy Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Na szczęście szybko się okazało, że było to z ich strony rutynowe działanie, polegające na wynotowaniu danych z mojego paszportu i zapisaniu, w jakim celu i na czyje zaproszenie przybyłem na Sachalin. Indagowano mnie jednak w sposób kulturalny, a jeden z tajniaków zainteresował się nawet, czy ktoś będzie na mnie czekał. Swego przewodnika zauważyłem, kiedy tylko przekroczyłem bramę lotniska. Ubrany w sutannę ks. Jarosław Wiśniewski wyróżniał się w oczekującym tłumie. Szybko odebraliśmy dowieziony z samolotu bagaż i terenowym japońskim busem pomknęliśmy w stronę miasta. Auto prowadził Walery - Koreańczyk, starosta miejscowej parafii katolickiej. Należy on do grupy potomków Koreańczyków, przywiezionych przez Japończyków jako robotnicy przymusowi na tereny południowego Sachalinu w czasie II wojny światowej z okupowanej Korei. Sowieci, po zajęciu Sachalinu w 1945 r., nie zezwolili koreańskim zesłańcom na powrót do ojczyzny. Po przesiedleniu na Hokkaido czterystu tysięcy mieszkających na tych obszarach Japończyków potrzebowali rąk do pracy, więc Koreańczyków potraktowali jak niewolników. Zabrali im paszporty i wprowadzili zakaz opuszczania miejsca zamieszkania. Do dziś z grupy liczącej 150 tys. osób przetrwało na Sachalinie zaledwie czterdzieści tysięcy Koreańczyków. W większości ulegli oni rusyfikacji, raczej nie posługują się ojczystym językiem, jednak nie zatracili narodowej tożsamości. Ich kultura okazała się silniejsza od rosyjskiej i sowieckiej ideologii, choć za wierność jej zapłacili wielką cenę. Mieszkają w nędznej dzielnicy, położonej na obrzeżach Jużno-Sachalińska, w której znajduje się siedziba parafii. Ich domy to po prostu slumsy, w których trudno wyobrazić sobie normalne życie. - Katolicka parafia powstała w tej dzielnicy w 1992 r. - wspomina ks. Jarosław Wiśniewski. - Zorganizował ją od podstaw południowokoreański kapłan ks. Jakub Won Ju Sul, który po rozpadzie Związku Radzieckiego nie chciał zostawić swych rodaków bez duszpasterskiej opieki. Jego dzieło kontynuowali kolejni koreańscy duszpasterze: ks. Alfonso Kim Jen Ho i ks. Laurensio Kim Jen Czol. Zbudowali "Dom Parafialny" z kaplicą i skupili wokół siebie około stu osób, w ewangelizacji których pomogła im świecka misjonarka Gloria No Ien Hi. W 1998 r. proboszczem sachalińskiej wspólnoty został ks. Benedykt Zweber, Amerykanin ze Zgromadzenia Księży Misjonarzy Marinoll. Był to niezwykle doświadczony duszpasterz, który większość swego kapłańskiego życia spędził na misyjnej placówce w Południowej Korei. Dzięki niemu parafia w Jużno-Sachalińsku zaczęła się rozwijać. Właśnie Koreańczycy dominują we wspólnocie parafialnej, o czym świadczy na przykład wystrój jej siedziby, zgodny z koreańskimi kanonami. Jest urządzona funkcjonalnie, ale surowo, tak że od razu widać, iż nie chodzi tu o wygodę. Trudno w niej dostrzec chociażby odrobinę luksusu. Wchodząc do budynku parafii, zgodnie z koreańskim zwyczajem, zdejmuje się buty. Z kuchni zaś dochodzą zapachy smażonej soi i ryb, które są podstawą wyżywienia Koreańczyków. Już pierwszy, krótki kontakt z gospodarzami tego miejsca pozwala doświadczyć ich niezwykłej grzeczności, czystości i skromności. Gospodyni proboszcza, drobniutka "mama" Zoja, gnie się w ukłonach, by okazać gościom swoją życzliwość. Nieobecnego podczas moich odwiedzin miejscowego duszpasterza, ks. Benedykta, zwanego przez wszystkich Benem, który wyjechał na pielgrzymkę do Lourdes, zastępuje ks. Jarosław, wspomagający go "z doskoku" na polecenie bp. Jerzego Mazura. Pomocą chętnie służy też starosta Walery Borysowicz, który - jak się okazuje - po koreańsku nazywa się I-Sek Hi. Pełni on w tutejszej społeczności bardzo ważną rolę. Połowa jej członków jest w różnym stopniu z nim spokrewniona. Dla Koreańczyków, którzy bardzo cenią więzi rodowe i szanują swego lidera I-Sek Hi, który na swoją pozycję zasłużył pomagając w założeniu parafii, ta wspólnota jest bardzo ważna. Gdy po rozpadzie Związku Radzieckiego wyjechał do Korei Południowej na spotkanie z mieszkającą w mieście Te-Wu siostrą, zafascynował się katolicyzmem. Ułatwiła mu to właśnie siostra, która okazała się gorliwą katoliczką. Z właściwą neoficie gorliwością zdołał zachęcić do przyjazdu na Sachalin ks. Jakuba, pracującego w parafii, do której należała siostra. Kapłan przyjechał na wakacyjny rekonesans, a kiedy uzyskał zgodę swego biskupa, został na stałe. Nie grzebiąc w przeszłości, bez odwoływania się do tradycji zaczął od zera tworzyć w JużnoSachalińsku katolicką parafię, opierając się na swoich rodakach Koreańczykach. Uprzywilejowaną pozycję w parafii I-Sek Hi zawdzięcza też rosyjskiemu prawu wyznaniowemu, zgodnie z którym proboszcz pełni jedynie funkcje kultowe, natomiast rolę faktycznego gospodarza wobec władz cywilnych spełnia starosta. To on załatwia wszelkie formalności, podpisuje dokumenty, a także ponosi odpowiedzialność za uchybienia. Zwykle jest zatrudniony na etacie i otrzymuje pensję, wypłacaną ze środków pozyskiwanych przez proboszcza. W sachalińskiej wspólnocie współprca między starostą a proboszczem układa się znakomicie. Walery, oprócz wypełniania obowiązków związanych z urzędem starosty, pomaga księdzu w różny sposób: pełni funkcję konserwatora siedziby parafii, dba o trzy należące do niej samochody, a także zaopatruje kuchnię. Uczestniczy również we wszystkich akcjach duszpasterskich, podejmowanych przez parafię na terenie całego sachalińskiego obwodu. Na jedną z zorganizowanych przez katolicką wspólnotę imprez, nazwaną "Dniem Bezdomnego", wybieramy się jeszcze przed obiadem. Dzięki temu po drodze mogę nieco poznać nie tylko miasto, ale również otaczającą je przyrodę. A jest na co popatrzeć. Stoki gór, przypominających nasze Tatry, dochodzą aż do jego granic. "Dzień Bezdomnego" sachalińska parafia zorganizowała wspólnie z Miejskim Ośrodkiem Pomocy Społecznej. Wzięło w nim udział 50 osób żyjących w Jużno-Sachalińsku bez dachu nad głową. Zjedli obiad przygotowany dzięki środkom przekazanym przez parafię, otrzymali paczki żywnościowe i wysłuchali przemówienia wygłoszonego przez ks. Jarosława. Czy dotarły do nich słowa o tym, że Chrystus ich kocha i tylko z Nim znajdą wyjście z sytuacji, w której się znaleźli, nie wiadomo... W drodze powrotnej Walery, który kieruje także działalnością parafialnej Caritas, opowiadał mi o podobnych akcjach, których parafia organizuje wiele. Stale opiekuje się np. miejscowym Domem Dziecka, sprawiając jego podopiecznym sporo radości. Niedawno np. Walery zawiózł dzieciom lody i bardzo się wzruszył, gdy zobaczył, jak ze samakiem je pałaszują. Okazało się, że ostatni raz podobne smakołyki jadły trzy lata temu... Walery nie zapomina również o pensjonariuszach Domu Starców oraz o najuboższych mieszkańcach stolicy Sachalinu. - Obecnie szykujemy się do akcji "Zima" - mówi. - Gromadzimy tzw. nabory dla osób najbiedniejszych. Są to paczki zawierające niepsujące się artykuły żywnościowe, np. mąkę, kaszę, ryż, cukier, olej i witaminy, oraz środki czystości. Potrzeba ich coraz więcej, bo ludzi wymagających pomocy stale przybywa. Po rozpadzie Związku Radzieckiego sytuacja gospodarcza Sachalinu uległa pogorszeniu. Dotacje z centrali zostały znacznie ograniczone. Restrukturyzacji poddano tutejszy garnizon wojskowy, w efekcie czego tysiące pracowników cywilnych straciło pracę. Produkcja w zakładach przemysłowych została bardzo ograniczona, wiele z nich w ogóle upadło, a koszty utrzymania rosną. Niemal wszystkie kołchozy zbankrutowały i cała żywność dostępna na wyspie pochodzi z importu. Trzeba ją dostarczać samolotami, w związku z czym jest bardzo droga. Kosztuje więcej niż w Moskwie! Tylko rybołówstwo przynosi jakieś zyski. Sporo zarabiają też pracownicy zatrudnieni w amerykańskiej spółce, zajmującej się eksploatacją ropy naftowej ze złóż znajdujących się pod dnem sachalińskiego szelfu. Jest ich jednak niewielu... W siedzibie parafii zasiadamy do obiadu. Dla mnie jest to okazja do posmakowania koreańskiej kuchni, znacznie różniącej się od naszej nie tylko smakiem i wiktuałami, ale także filozofią spożywania posiłków. Dla Koreańczyków posiłek jest symbolem życia i zdrowia oraz lekarstwem, toteż nawet ubodzy starają się jeść bogato. Najlepsze koreańskie gospodynie starają się przestrzegać zasad harmonii smaku, zapachu, barwy i kompozycji. Księdzu Jarosławowi, który od kilku lat jest jaroszem, kuchnia koreańska bardzo odpowiada, zawiera bowiem wiele jarskich potraw. "Mama" Zoja stawia przed nami ryż, zupę z ryby w miseczkach, soję smażoną z cebulą, sałatkę z ogórków i pomidorów, stertę smażonych i suszonych ryb, a także narodową potrawę kimczhi, czyli kapustę kiszoną z papryką, oraz w podobny sposób przyrządzoną tartą marchewkę. Zaczynamy od zupy, która w smaku przypomina rosyjską uchę, choć jest ostrzej doprawiona, a później nakładamy sobie na talerze inne specjały i wsuwamy z apetytem. Tylko ja używam widelca, pozostali jedzą pałeczkami. Nawet ks. Jarosław nauczył się nimi posługiwać, udowadniając, że jako doświadczony misjonarz wie, co to inkulturacja. Podczas posiłku zapoznaję się także z koreańskimi obyczajami konsumpcyjnymi, których trzeba koniecznie przestrzegać, jeżeli nie chce się obrazić gospodarzy. Dla Europejczyków mogą się one wydać dziwne, a nawet świadczyć o braku kultury. Przy jedzeniu zupy np. należy głośno siorbać i mlaskać, bo to oznacza, że posiłek smakuje wyśmienicie. Rybę natomiast obiera się palcami wyrzucając ości, szkielety i inne niezjedzone resztki bezpośrednio na stół... Po obiedzie ks. Jarosław zaprasza mnie na wycieczkę po mieście. Jest ono bardzo specyficzne. Nosi wyraźnie ślady rosyjskiej i japońskiej kultury. Do 1905 r. było rosyjską wsią o nazwie Władymirówka liczącą 66 domów. W latach 1905-1945 miejscowość znajdowała się pod panowaniem japońskim i jako Tojochara pełniła rolę stolicy wyspy, nazwanej przez jej nowych gospodarzy Karafuto. W 1947 r., dwa lata po zajęciu przez wojska sowieckie, zmieniono nazwę na Jużno-Sachalińsk. Mimo iż nowi włodarze z premedytacją starali się zatrzeć ślady wpływu japońskich okupantów, nie osiągnęli pełnego sukcesu. Świadczy o tym istniejący do dziś pałac japońskiego gubernatora, a przede wszystkim węzeł kolejowy - najlepszy pomnik japońskiej cywilizacji w Jużno-Sachalińsku. Rosjanie pozostawili go w niezmienionym stanie i do dziś tory mają tu europejski rozstaw szyn. Jest to jedyny tego typu przypadek w dawnym Związku Radzieckim. Spacerując po mieście, docieramy do placu, na którym w przyszłości zostanie wybudowany nowy kościół. Znajduje się on w centrum, przy jednej z trzech głównych ulic. Niełatwo było zdobyć tak dobrą lokalizację. Plac przekazała parafii nieodpłatnie koreańska firma, która po stratach finansowych, poniesionych na skutek kryzysu w Rosji w 1998 r. postanowiła zlikwidować sachalińską filię i pozbywała się własności na tym terenie. Gdyby nie ten szczęśliwy zbieg okoliczności, szanse parafii na zdobycie takiego terenu byłyby równe zeru. Gdy w 1994 r. katolicy zwrócili się do mera o przydział gruntu na budowę świątyni, zaproponowano obszar, na którym stały mieszkalne baraki. Z budową kościoła należałoby więc czekać, aż żyjący w nich ludzie zostaną przeprowadzeni do nowych kwater. To zaś przekraczało zdecydowanie finansowe możliwości parafii. - Jest bardzo prawdopodobne, że władze stwarzały katolikom utrudnienia pod wpływem prawosławnego ordynariusza Sachalinu i wysp Kurylskich Arkadiusza -przypuszcza ks. Jarosław. - Już na poprzedniej stolicy biskupiej, w Magadanie, dał się on poznać jako władyka wyjątkowo niechętnie nastawiony do Kościoła katolickiego. Jednocześnie obserwujemy, że żadnych kłopotów z lokalizacją świątyń, czy zdobyciem stałej wizy dla duchownych nie mają wspólnoty protestanckie, których w Jużno-Sachalińsku jest dwanaście... Wzniesienie świątyni w samym centrum 190-tysięcznego JużnoSachalińska z pewnością przyczyni się do wzmocnenia katolickiej parafii i zwiększenia liczby jej wiernych. Funkcjonującym na obrzeżu miasta katolikom nie jest łatwo ewangelizować mieszkańców Jużno-Sachalińska, którzy tworzą specyficzną społeczność. Składa się ona z przedstawicieli różnych narodowości, którzy przybyli tu w poszukiwaniu pracy po drugiej wojnie światowej, osiedlając się praktycznie na gołej ziemi. Po zajęciu południowego Sachalinu przez Armię Czerwoną i przyłączeniu do Związku Radzieckiego, zamieszkująca go ludność została wysiedlona do Japonii bądź - jak na przykład Polacy będący potomkami zesłańców z czasów carskich repatriowana do swoich ojczyzn. Władze sowieckie zamierzały utworzyć na wyspie nowe, ateistyczne społeczeństwo, odcięte od wpływów jakiejkolwiek religii. Miejscowi komuniści chwalili się nawet, że zorganizowali na Sachalinie "rezerwat ateizmu". Ich poczynania psuli tylko baptyści, którym od czasu do czasu udawało się oficjalnie zarejestrować swój Kościół. Oprócz nich na wyspę, mimo kordonu przygranicznych przepustek, udało się przedostać także adwentystom i zielonoświątkowcom. Działali oni jednak w głębokim podziemiu, więc ich zasięg był bardzo ograniczony. Pierwsza prawosławna parafia została zalegalizowana na Sachalinie dopiero w 1988 r. Otrzymała ona wezwanie błogosławionej Kseni. Następne zaczęły powstawać w latach 1989-1991. Dziś w JużnoSachalińsku Cerkiew prawosławna ma trzy świątynie. Dynamicznie rozwijają się Wspólnoty protestanckie, głównie wśród Koreańczyków, których cechą narodową jest wielka potrzeba życia wspólnotowego. Przychodzą także Polacy Niedziela w sachalińskiej parafii chyba najbardziej pozwala zaobserwować, jak prężnie funkcjonuje ta wspólnota. Już o dziewiątej zjawia się jeden z koreańskich wolontariuszy, zwany przez wszystkich dziadzią Tolą, który autobusem przywozi na Mszę św. chętnych, oczekujących w umówionych punktach miasta. Zwykle przyjeżdża około 60 wiernych, czyli tylu, ilu mieści się w obecnej kaplicy. Jedną trzecią uczestników Eucharystii stanowią dzieci i młodzież. W przedsionku wszyscy zostawiają buty, płaszcze i kurtki, a następnie zajmują miejsca w świątyni. Kobiety i dziewcząta nakrywają głowy chustkami. W prowadzeniu nabożeństwa pomagają kapłanowi dwie wolontariuszki: katechetka i organistka. Natasza -katechetka - należy do grupy pierwszych osób ochrzczonych w parafii i do grona głównych pomocników proboszcza. Prowadzi katechezę, a w czasie nieobecności księdza potrafi "przeczytać" wiernym całą Mszę św. Jest też matką chrzestną dwunastu parafian. Wszyscy uczestniczący we Mszy św. Koreańczycy przystępują do Komunii św. i składają ofiarę, podchodząc kolejno do stojącego przed ołtarzem koszyka. Aktywnie włączają się również w modlitwę, korzystając z odbitego na ksero śpiewnika. - Koreańczycy są bardzo otwarci na Ewangelię - mówi ks. Jarosław. - Chłoną ją i jeżeli decydują się na przyjęcie chrztu, bardzo poważnie podchodzą do spraw wiary. Ich religijność różni się od europejskiej - pozbawiona jest egzaltacji i okazywania uczuć. Kiedy obserwowałem pierwsze po przyjeździe tutaj reakcje Koreańczyków, nie wiedziałem, czy jestem im potrzebny, czy nie. Nie uśmiechali się do mnie, ale też nie zgłaszali żadnych pretensji. Dopiero po pewnym czasie wyczułem, że w tej wspólnocie jestem akceptowany. Dziś bardzo dobrze się tu czuję. Wśród wiernych są przedstawiciele różnych zawodów, na przykład lekarze, wojskowi, nauczyciele czy programiści komputerowi. Kilku z nich bierze udział w kursie świeckich katechizatorów, który zorganizowano we Władywostoku. Ich obecność we wspólnocie wzmacnia jej ewangelizacyjne oddziaływanie na środowisko. Co roku, po trwającym dwanaście miesięcy przygotowaniu, do chrztu przystępuje w parafii około dwudziestu osób. Przyrost liczby wiernych jest jednak niewielki. Od kilku lat najstarsi Koreańczycy, w ramach łączenia rodzin, wyjeżdżają na stałe do starej ojczyzny. Jest to możliwe dzięki umowie koreańskojapońskiej, na podstawie której Tokio - w ramach odszkodowania za zesłanie na Sachalin - pokrywa koszty związane z przesiedleniem i zagospodarowaniem się rodzin powracających do kraju przodków. Coraz częściej się zdarza, że wyjeżdżających Koreańczyków w parafii zastępują Polacy. Od czasu, kiedy do wspólnoty regularnie przyjeżdża ks. Jarosław, jest ich coraz więcej. Jesienią 1999 roku do parafii należała np. tylko jedna polska rodzina z Nowoaleksandrowska. Obecnie jest ich już sześć i wciąż pojawiają się nowe. - Koreańczycy przyjmują Polaków bardzo życzliwie - podkreśla ks. Jarosław. -Nieustannie zachęcają mnie, bym zebrał ich jak najwięcej i włączył do wspólnoty. Wiedzą, że na Sachalinie żyje sporo osób przyznających się do polskiej narodowości i pragną tym ludziom ułatwić powrót do wiary przodków. Naszych rodaków można istotnie spotkać w różnych zakątkach Sachalinu. Żyją na wyspie od ponad stu lat. Wielu przyczyniło się do ucywilizowania i rozwoju terenów, na które rzucił ich los, mimo że nie przybyli na nie z własnej woli. Zapewne przeklinali dzień, w którym jako zesłańcy, uznani przez carskich czynowników za najgorszy gatunek ludzi przeznaczony do najcięższej katorgi, stanęli na wyspie. Antoni Czechow, który pracował na Sachalinie, był załamany panującymi tu warunkami. Wstrząśnięty tym, co zobaczył, napisał dokumentalne dzieło, które zatytułował "Sachalin". Łączy ono w sobie cechy opracowania naukowego ze szkicem beletrystycznym, a opiera się na wstrząsającym materiale, ukazującym funkcjonującą na wyspie katorgę. Opublikowanie tego dzieła w 1895 r. wywołało w Rosji najpierw szok, a zaraz potem szeroką dyskusję społeczną. W wyniku tych reakcji władze musiały przyznać się do nieludzkiego traktowania więźniów i złagodzić warunki odbywania kary przez zesłańców, wśród których było wielu Polaków. Te szacunki potwierdza na przykład spis ludności przeprowadzony w 1897 r., który wykazał, że na wyspie żyło wtedy 1637 osób narodowości polskiej, którzy stanowili 6 proc. ogółu jej mieszkańców. Polacy zaczęli trafiać na Sachalin już w 1879 r., mimo że właściwą administrację kolonii karnej utworzono tu dopiero w 1884 r. Na wyspie istniała wówczas tylko jedna osada Due - założona w 1858 r. Pierwsi, przywożeni statkiem, zesłańcy trafiali więc na prawie bezludną, niezagospodarowaną ziemię. Dopiero oni wznosili następne miejscowości, m.in. Korsakówkę i Małą Aleksandrówkę, które po latach przekształciły się w miasta. W kolonii karnej panował totalny bałagan. Więźniowie polityczni byli umieszczani razem z kryminalistami. Nie przestrzegano ustawy o pracy więźniów, a o zesłańców nikt się nie troszczył. Ich liczba kilkakrotnie przekraczała liczbę miejsc pracy dla nich. W kopalniach węgla na przykład zatrudniano tylko jedną czwartą skazanych. Reszta pracowała przy budowie dróg, mostów i osad. Władze miały kłopoty z wyżywieniem więźniów, gdyż obszar był bardzo ubogi w nadającą się do uprawy ziemię, a klimat nie sprzyjał stosowaniu tradycyjnych metod rolniczych. Trzeba więc było transportować żywność z innych części kraju, co było przedsięwzięciem i trudnym, i kosztownym. Dzienna racja chleba miała wynosić 3 funty, ale ponieważ wśród więźniów był on jedyną walutą, rzadko zjadali wszystko. Musieli przecież kupować potrzebne do życia przedmioty. Więzienne kotły były za małe, żeby przygotować posiłek dla wszystkich, więc wystarczało go dla 25-40 proc. osadzonych. Pozostali otrzymywali przysługujące im produkty, które najczęściej zjadali na surowo. Polacy jakoś radzili sobie w tych trudnych warunkach. Skazani na dożywotni pobyt na wyspie, zakładali osady, przyczyniając się w ten sposób do jej zagospodarowania i ucywilizowania. Jednej z osad nadali nazwę Warszawa. Istnieje ona do dziś, ale teraz nazywa się Nowoaleksandrowsk. Podobnych pasiołków Polacy zbudowali więcej. W 1899 r. żyło ich na Sachalinie 2108. Najsłynniejszym jest Bonisław Piłsudski, brat Marszałka, który na wyspę został zesłany w 1887 r. na 15 lat katorgi za udział w zamachu na cara. Został skierowany do wsi Rykowskoje w Rejonie Tymowskim. Po roku jednak zwolniono go z pracy fizycznej i zatrudniono w kancelarii miejscowego urzędu, co - mimo oficjalnych zakazów - było nagminną praktyką, gdyż w carskiej administracji brakowało ludzi wykształconych. Z tego samego powodu młodemu rewolucjoniście zaproponowano również posadę nauczyciela. W wolnych chwilach Piłsudski prowadził badania meteorologiczne, których wyniki opublikował w "Zapiskach" Przyamurskiego Oddziału Imperialnego Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego w Chabarowsku. Mogąc swobodnie poruszać się po wyspie, zachęcony przez rosyjskiego etnologa Lwa Jakowlewa Sternberga, zajął się studiami nad językiem i kulturą Ajnów i Gilaków. Zaowocowały one kolejnymi publikacjami, które przyniosły mu sławę czołowego badacza ludu Ajnów. Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne rekomendowało go w związku z tym na stanowisko kustosza muzeum we Władywostoku i w porozumieniu z Akademią Nauk stworzyło warunki do prowadzenia dalszych badań nad życiem, kulturą i zwyczajami Ajnów. Piłsudski pokochał ten lud, a nawet ożenił się z kuzynką naczelnika ajnoskiej osady Ai-kotan o imieniu Chuhsamma, z którą miał dwoje dzieci - syna Sukezo i córkę Kiyo. W 1905 r. Piłsudski wyjechał z Sachalinu i nigdy tu nie wrócił. Zamieszkał w Polsce, gdzie poświęcił się opracowaniu zebranego przez lata spędzone wśród Ajnów materiału. Nie wszystkim Polakom udało się - jak Bronisławowi Piłsudskiemu opuścić Sachalin. Wielu z konieczności znalazło tu nową ojczyznę. Niektórzy po prostu nie mieli dokąd wracać. Duże znaczenie w scementowaniu polskiego środowiska na Sachalinie odegrał Kościół katolicki, który rozwinął na wyspie swoje struktury. 14 sierpnia 1897 r. w Aleksandrowsku poświęcono pierwszą katolicką świątynię, której budowę wspierał m.in. książę Jan Lubomirski z Warszawy. Od czasu do czasu dojeżdżał do niej kapelan wojsk Przyamurskiego Kraju ks. Adam Szpiganowicz. Powstanie placówki duszpasterskiej było ważnym wydarzeniem w życiu sachalińskich Polaków, którzy bez niej mieli trudności z zawarciem ślubu czy ochrzczeniem dzieci. Ubolewał nad tym także Antoni Czechow, pisząc, że dzieci Polaków katolików "długo pozostają nieochrzczone, a sporo rodziców, żeby dziecko nie umarło bez sakramentu, zwraca się o pomoc do prawosławnego batiuszki. Ja sam często spotykałem prawosławne dzieci, których ojciec i matka byli katolikami". Dramatem dla sachalińskich Polaków było ochrzczenie potomstwa w cerkwi nie tyle z przyczyn religijnych, co narodowych, ponieważ osoby o wyznaniu prawosławnym automatycznie uznawano za Rosjan... W 1911 r. - jak zapisano w kronikach - Polacy z radością, niemal jak rodaka, witali na Sachalinie prawosławnego biskupa Siergieja. Zapraszali go w gościnę, prosili o poświęcenie domostw i błogosławieństwo... W tamtym czasie, w wyniku wojny rosyjsko-japońskiej, na wyspie doszło do zasadniczych zmian. Jej południową część przyłączono do Japonii, natomiast północna, bardziej zacofana gospodarczo, pozostała pod kuratelą Rosji. Większość Rosjan opuściło południową część wyspy, pozostali głównie Polacy, którzy zaadaptowali się do nowych warunków. Na pewno nie było to łatwe, ponieważ nowi gospodarze nie rozróżniali ich narodowości i uznawali za Rosjan. Dopiero odzyskanie przez Polskę niepodległości zmieniło ich położenie. Rzeczpospolita nawiązała stosunki dyplomatyczne z Japonią, a dzięki zabiegom Stanisława Patka stały się one bardzo dobre, co pozytywnie wpłynęło na sytuację mniejszości polskiej w Kraju Kwitnącej Wiśni. Patek - związany z PPS działacz społeczny, obrońca w procesach politycznych, minister spraw zagranicznych w latach 1919-1920 - żywo interesował się losem rodaków zamieszkujących tereny należące do Japonii. Odwiedził skupisko Polaków na Sachalinie, w miejscowości, zwanej przez Japończyków Karafuto. Mieszkającym tam rodakom przyznał polskie obywatelstwo i wręczył paszporty konsularne. Od tej chwili Japończycy przestali uważać ich za Rosjan i zaczęli nazywać parandu. Tej niewielkiej, około trzystuosobowej, grupie Polaków żyło się na wyspie nieźle, ponieważ Japończycy dynamicznie rozwijali jej gospodarkę i rolnictwo. Wieś Władymirówkę przekształcili w miasto o nowej nazwie Tajochara, które stało się stolicą wyspy. Polskie dzieci musiały wprawdzie uczęszczać do japońskich szkół, ale nie ulegały japonizacji dzięki zajęciom w szkółkach niedzielnych, zakładanych przez katolickie parafie. Uczono w nich nie tylko religii, ale także języka polskiego, historii i kultury ojczystej. Szkółki funkcjonowały w Tajocharze, Maoce i Oddomari, gdzie mieszkało najwięcej Polaków. Prowadzili je księża bernardyni z polskiej misji, utrzymującej kontakty z ojczyzną i otrzymującej finansowe wsparcie z rodzinnego kraju, między innymi na budowę świątyń. W ukazujących się w Polsce pismach katolickich zamieszczali regularnie korespondencje na temat życia Polaków na Sachalinie. W 1938 r. udało im się w Tajocharze zbudować nowy, okazały kościół przy głównej ulicy miasta. Poprzedni stał się za mały, ponieważ liczba katolików w stolicy wyspy stale wzrastała. Parafia rozwijała też swoją działalność - m.in. prowadziła dom opieki dla dzieci z biednych rodzin, uznany przez władze za jeden z najlepiej działających w państwie i wyróżniony specjalną nagrodą. Władze japońskie, jak się wydaje, ceniły polskich bernardynów za konsolidowanie społeczeństwa, a także za wytrwałość w uczeniu się języka japońskiego, w czym zakonnicy osiągali zadowalające rezultaty. Podziw urzędników wzbudzał również szacunek, z jakim polscy księża odnosili się do innych religii. Na przykład w Maoce katolicki proboszcz przyjaźnił się z buddyjskimi mnichami, których świątynia sąsiadowała z kościołem. Działalność polskich bernardynów - np. Gerarda Piotrowskiego, Paulina Wilczyńskiego, Piotra Wilka-Witosławskiego, Feliksa Hermana, Rafała Krukowskiego, Piusa Lewandowskiego, Gustawa Stasiaka i Zachariasza Banasza - została dostrzeżona także przez władze kościelne. Ich misja, należąca do utworzonej w 1915 r. diecezji Sapporo, w 1932 r. została usamodzielniona. Gorszy los spotkał Polaków żyjących w północnej - radzieckiej - części wyspy, która dopiero po wojnie domowej w 1925 r. została przyłączona do Związku Radzieckiego. Tworzyli oni liczącą 350 osób kolonię w Aleksandrowsku. Ich życie koncentrowało się wokół parafii, jedynej narodowej instytucji, która tu pozostała. Zajmując północny Sachalin, władze sowieckie chciały ją natychmiast zlikwidować, pod pretekstem prowadzenia niedozwolonej dla instytucji kościelnych działalności wychowawczej w funkcjonującym przy parafii internacie. Wychowywanie młodzieży było w Związku Radzieckim domeną państwa. Niespodziewanie jednak napotkały opór ze strony polskiej mniejszości. Władysław Czekatowski stanął na czele grupy rodaków, która nie pozwoliła na zajęcie kościoła przez przedstawicieli władzy państwowej. Pięć lat trwała walka o utrzymanie świątyni, która w końcu i tak została zamieniona na kinoteatr. Koniec polskiej diaspory na Sachalinie nastąpił po zajęciu jego południowej części w 1945 r. przez Związek Radziecki. W latach 1947-1948 mieszkający na tym obszarze Polacy wraz z księżmi zostali repatriowani do ojczyzny. Na wyspie pozostała tylko garstka Polaków, z których większość poparło nowy porządek, wchodząc w skład rządzącej tu kadry partyjno-państwowej. Starą diasporę szybko jednak zastąpiła nowa. Po wysiedleniu z południowej części wyspy Japończyków oraz ludności zamieszkującej ją od wieków, władze radzieckie potrzebowały innych rąk do pracy. Zaczęto więc werbować chętnych do podjęcia tu pracy na obszarze całego Związku Radzieckiego, z dawnymi kresami wschodnimi Rzeczpospolitej włącznie. Z tej oferty skorzystało także wielu Polaków. Dziś naszych rodaków można spotkać w różnych zakątkach Sachalinu. Jakież było zdziwienie ks. Jarosława, gdy po wystąpieniu w programie miejscowej telewizji, informującym o życiu katolickiej parafii, dowiedział się, że zawdzięcza to Polce, która jest dyrektorem kanału... Tak jak większość Polaków przyjechała na Sachalin z dawnych Kresów Wschodnich dobrowolnie, w poszukiwaniu dobrze płatnej pracy. Osiedlającym się tu ludziom zapewniano mieszkanie oraz pensję dwukrotnie wyższą niż w europejskiej części Związku Sowieckiego, a także tzw. północne dodatki, które uznawano za rekompensatę za życie w surowym, azjatyckim klimacie. Większość z przyjeżdżających na Sachalin osób planowało popracować tu kilka lat i wrócić do domu, ale tylko niewielu udało się zrealizować swoje plany. Klimat wyspy, pozwalający rosnąć pędom bambusa i arbuzom, okazał się mniej straszny niż przypuszczali, a w rodzinne strony można było wybrać się na urlop tanim samolotem. Aż do końca istnienia Związku Radzieckiego osiedlali się na wyspie Polacy z Litwy, Białorusi i Ukrainy. Przyjeżdżają nawet i teraz jako małżonkowie obywateli rosyjskich. Kilku z nich pracuje np. w amerykańskej spółce, zajmującej się eksploatacją złóż ropy naftowej, zalegających pod sachalińskim szelfem. Dzięki nim polska diaspora na kresach dawnego imperium nie przeszła jeszcze do historii. Sachalińscy Polacy żyją niestety w rozproszeniu i jeden o drugim nic nie wie. Nie udało się utworzyć na wyspie żadnego polskiego stowarzyszenia. - W 1992 r. do Jużno-Sachalińska przyjechał z taką propozycją konsul Sawicki z Moskwy, ale skontaktował się z niewłaściwymi osobami - twierdzi ks. Jarosław. - Spotkał się np. z pracownikami muzeum, zajmującego się dokumentowaniem śladów polskości na Sachaline, sądząc, że będzie mógł liczyć na ich pomoc. Tymczasem im zależało tylko na uzyskaniu ułatwień w kontaktach z Polską dla celów naukowych. Nie interesowało ich integrowanie polonijnego środowiska. Chociaż często wyjeżdżali do Polski, zdobywali odpowiednią wiedzę, do dziś na Sachalinie nie powstała żadna organizacja skupiająca mieszkających tu Polaków. Poznałem np. jedną z pracownic Muzeum Sztuki Współczesnej, która napisała pracę na temat: "Polskie kobiety na Sachalinie", więc znała wiele z nich, a przynajmniej wiedziała o nich. Niestety, nie była zainteresowana tym, żeby je zebrać i zapoznać ze sobą. Mnie też w tym nie pomogła. A szkoda, bo na Sachalinie jest raczej pozytywne nastawienie do Polaków. Rozmawiając z ludźmi, nie muszę im tłumaczyć, skąd się tutaj wzięliśmy, co na mojej poprzedniej placówce - w Rostowie, w europejskiej części Rosji - było praktyką nagminną... Śladami brata marszałka Symboliczną postacią dla Polaków mieszkających na Sachalinie jest Bronisław Piłsudski. Dziś już oficjalnie mogą przypominać jego postać, a przy okazji mówić o wkładzie polskiej diaspory w rozwój Sachalinu. Także władze wyspy doceniły te zasługi, czego dowodem było wyrażenie zgody na odsłonięcie pomnika Bronisława Piłsudskiego. Uroczystość odbyła się w listopadzie 1991 r. Ksiądz Jarosław, nie ukrywając dumy, zaprowadził mnie przed były pałac japońskiego gubernatora, gdzie na eksponowanym miejscu usytuowany jest monument. Pałac, architekturą przypominający pagodę, nie służy co prawda już do celów reprezentacyjnych, ale mieści się w nim często odwiedzane Muzeum Krajoznawcze. Przychodzą tu nie tylko turyści i wycieczki, ale także mieszkańcy JużnoSachalińska, którzy chętnie spędzają wolny czas w otaczającym pałac przepięknym parku, założonym jeszcze przez Japończyków. Napis na tablicy umieszczonej na postumencie informuje, kim był Bronisław Piłsudski i co uczynił dla Sachalinu. Gdyby Sowieci razem z Japończykami nie wysiedlili Ajnów na Hokkaido, dziś w Jużno-Sachalińsku można by prawdopodobnie spotkać potomków Piłsudskiego, którzy obecnie żyją w Japonii. Są podstawy, by przypuszczać, że nie wszyscy wyjechali. By mnie o tym przekonać, ks. Jarosław zaprasza na wyprawę śladami Bronisława Piłsudskiego. Wsiadamy do samochodu i jedziemy do położonego w odległości 40 km na północ od stolicy Sachalinu, Dolińska. W tym piętnastotysięcznym miasteczku, znanym niegdyś z produkcji celulozy, mieszka Katarzyna Gołubiewa, Polka urodzona w 1922 r. na Sachalinie, która twierdzi, że uratowała przed wywiezieniem do Japonii syna Piłsudskiego. Jego potomkowie żyją obecnie prawdopodobnie w północnej części wyspy. Droga do Dolińska jest zupełnie prosta, a mimo to jedziemy wolno, by nasycić oczy pięknem mijanego krajobrazu, urokiem przydrożnej roślinności, której osobliwością są młode pędy bambusa przywiezionego na Sachalin prawdopodobnie przez Ajnów z Polinezji. W pobliżu drogi zauważamy rozwalone i rozkradzione budynki, należące do byłych sowchozów, a także postsowieckich baz wojskowych. Na czterdziestokilometrowym odcinku wyspy znajdowały się dwie z nich. Dziś zostały po nich opuszczone zabudowania, nadal objęte zakazem fotografowania. Nie znaczy to jednak, że armia rosyjska całkowicie wycofała się z tej części wyspy. Na szczycie jednej z gór wyraźnie widać srebrne kule kryjące w sobie anteny satelitarnego zwiadu. W Dolińsku wita nas ponury gmach od dawna nieczynnej fabryki celulozy i tłumy dzieci bawiących się między odrapanymi blokami. Pani Katarzyna okazuje się prawdziwą kopalnią wiedzy o Sachalinie. Jej dziadek został zesłany na wyspę za uchylanie się od branki, która poprzedziła wybuch powstania styczniowego. Do Polski już nie wrócił. Umarł na zesłaniu w 1907 r. Ona urodziła się w japońskiej części wyspy. Rodzice pani Katarzyny otrzymali polskie paszporty, ale po polsku mówili słabo. W jej rodzinnym domu najczęściej rozmawiano po rosyjsku, a ona język przodków poznała w przyparafialnej szkółce niedzielnej, natomiast w szkole, do której uczęszczała, nauczyła się japońskiego. Z synem Bronisława Piłsudskiego zetknęła się przypadkiem podczas zarządzonej przez władze radzieckie "paszportyzacji". Ponieważ znała języki rosyjski, japoński i polski, zatrudniono ją jako tłumaczkę w specjalnej komisji, urzędującej w gminnej wsi Starodubskie, przygotowującej listę osób skazanych na wysiedlenie. Przed komisją stanęli także Ajnowie, żyjący w trzech pobliskich wsiach. Jednym z nich był właśnie syn Bronisława Piłsudskiego. - Wyróżniał się on zdecydowanie spośród wezwanych - wspomina pani Katarzyna. -Trzymał się na uboczu, nie spieszył się, widać było, że bardzo przeżywał możliwość opuszczenia Sachalinu. Uwagę zwracał również jego inny niż pozostałych Ajnów wygląd. Miał jasne włosy, w przeciwieństwie do kruczoczarnych czupryn rdzennych mieszkańców Sachalinu, i europejskie rysy. Od razu było widać, że nie jest czystej krwi Ajnosem, ani Japończykiem czy Koreańczykiem. Gdy spytałam go, kim jest, tylko odburknął coś niezrozumiale, jak gdyby bał się wymienić swoje nazwisko. Wy Piłsudski? - spytałam. Skinął twierdząco głową. Przypomniałam sobie wówczas, jak przed wojną przyjechał do naszego domu polski dziennikarz i pytał o dzieci Bronisława Piłsudskiego. Mój ojciec pojechał z nim do wioski Aj-kotan i pomógł mu je odnaleźć. Było ich dwoje: chłopak i dziewczyna. Ich matka już wtedy nie żyła. Mieszkali z 96-letnią wówczas babcią. Polskie władze zaproponowały, by wyjechali do ojczyzny ojca, ale nie skorzystali z niej. Syn Piłsudskiego nie chciał też wyjeżdżać z Ajnami do Japonii. Od razu to wyczułam i odwołując starostę na bok, poprosiłam go o interwencję. Urzędnik obiecał, że spróbuje pomóc. Ostatecznie komisja pozwoliła Piłsudskiemu pozostać na wyspie, ale musiał wyjechać do jej północnej części... Nie jest więc wykluczone, że na Sachalinie do dziś żyją Ajnowie, w żyłach których płynie krew Piłsudskich. Ksiądz Jarosław jest o tym przekonany. - Pracownica muzeum w Noglikach, którą kiedyś odwiedziłem, twierdzi, że w jakiejś wsi między Uglegorskiem a Aleksandrowskiem odnalazła wnuczkę Piłsudskiego (córkę jego syna) - mówi. - Zdobyła nawet dokumenty, potwierdzające ten fakt, które zamierza wysłać do Polski. Sprawa na pewno jest warta zbadania. Być może oprócz syna i córki, o których wiadomo, Bronisław Piłsudski miał także dzieci z innymi kobietami ajnoskimi. Niektórzy badacze jego spuścizny uważają, że swojego formalnego związku z Ajnoską nie traktował nigdy poważnie i w Europie nie przyznał się do niego. W testamencie spisanym w 1906 r. w Galicji prosił swych spadkobierców, by wysłali pewną kwotę pieniędzy naczelnikowi Banufke i jego krewnym. Nie wspomniał w nim jednak ani o żonie, ani o dzieciach. Wybierając się na tereny, zamieszkane niegdyś przez Ajnów, można mieć stuprocentową pewność, że po jurtach (namiotach), w których sypiał Bronisław Piłsudski nie pozostał żaden ślad. Nietrudno odnaleźć miejsce, w którym była wieś Ajkotan. Znajdowała się ona u ujścia rzeki Aj do Oceanu Spokojnego. Dziś biegnie tędy szosa i równoległa do niej linia kolejowa. Okolica jest tu niezwykle piękna. Ciągnące się aż po horyzont pasmo gór, rwąca, niosąca tony mułu rzeka, puste plaże i majestatyczny, pokryty o tej porze roku krą ocean porażają swą siłą i przyciągają wzrok. Nie mamy jednak zbyt dużo czasu, by kontemplować piękno ziemi Ajnów. Musimy się spakować i przygotować do następnego etapu wyprawy. Naszym celem jest leżąca na północ od wyspy Sachalin Kamczatka. Przed udaniem się na spoczynek przeglądamy miejscową prasę, która donosi, że grupa prawosławnych wiernych oskarża swego biskupa o malwersacje finansowe i żąda od władz cywilnych skrupulatnego wyjaśnienia tej sprawy... Z Sachalinu na Kamczatkę Następnego dnia okazało się, że nie będzie łatwo przedostać się z Sachalinu na Kamczatkę. Z Jużno-Sachalińska na Sachalinie do Pietropawłowska na Kamczatce nie ma bezpośredniego połączenia lotniczego. Trzeba podróżować z przesiadką w Chabarowsku, pokonując trasę dłuższą o około tysiąc kilometrów i ponosząc dodatkowe koszty. Wcześniej jednak trzeba kupić bilety na samolot, a to może zająć sporo czasu. Po rozwiązaniu lokalnych linii "Aerofłotu" i utworzeniu kilkudziesięciu konkurujących ze sobą kampanii, w komunikacji powietrznej powstał bałagan. Systemy komputerowe tych linii nie są bowiem kompatybilne, trzeba więc cierpliwie czekać. Rosjanie korzystający z tego systemu na ogół nie narzekają. Cieszą się, że dzięki niemu mogą np. kupić bilet kampanii, z usług której korzystali w ostatnim czasie, co daje im korzystną bonifikatę. Dla nich liczy się przecież każda kopiejka! Bilet z Sachalinu na Kamczatkę kosztuje tyle, ile wynosi miesięczna pensja np. lekarza wojskowego w stopniu majora. Próba zrozumienia zasad rządzących tym rynkiem przywołuje stare rosyjskie przysłowie: Biez wodki nie razbieriosz. Za przelot z Jużno-Sachalińska do Pietropawłowska przez Chabarowsk trzeba zapłacić tyle, ile kosztuje bilet z Sachalinu do położonej w czterokrotnie większej odległości Moskwy... Lot z Sachalinu na Kamczatkę jest męczący z powodu przesiadki i konieczności dźwigania bagażu, ale pozwala na zaobserwowanie, jak głębokie ślady pozostawił sowiecki system w funkcjonowaniu linii lotniczych. Miejscowa ludność jest traktowana przez obsługę dworca lotniczego w Jużno-Sachalińsku jak bydło. Toalety przeznaczone dla podróżnych polski "Sanepid" zamknąłby natychmiast. Ostatni raz sprzątano je pewnie w czasach Breżniewa. Smród, który w nich panuje, czuć jeszcze na drugim piętrze. Na lotnisku w Chabarowsku inostrancy są odprawiani w osobnej, komfortowej hali odlotów - zapewne dlatego, by nie widzieli za dużo. Lot z Chabarowska do Pietropawłowska trwa dwie i pół godziny. Podróż nie dostarcza specjalnych wrażeń. Z powodu niskiego pułapu chmur nic nie widać. O tym, co mógłbym zobaczyć, gdyby była lepsza widoczność, barwnie opowiada mi ks. Jarosław: "Z lotu ptaka Kamczatka przypomina rybę powieszoną za ogon do suszenia. Od zachodu oblewa ją Morze Ochockie, od wschodu Pacyfik. Z lądem łączy ją wąski przesmyk o nazwie Parapolski Dół. Zajmuje powierzchnię nieco większą niż Polska - 370 tys. kilometrów kwadratowych. Jej długość wynosi 1200 km, a w najszerszym miejscu osiąga 450 km". Piękno półwyspu ukazało się naszym oczom podczas podchodzenia samolotu do lądowania. Przez iluminatory można było dostrzec słynne kamczackie sopki (wulkany). Dwa milczące olbrzymy Awaczyński i Koriacki z daleka zdawały się dochodzić niemal do płyty lotniska. - W północnej części wyspy wulkanów jest 160, 28 z nich jest czynnych - informuje ks. Jarosław, dodając, że nie są to jedyne osobliwości Kamczatki. - Należy ona nie tylko do najpiękniejszych, ale i najbardziej zaniedbanych skrawków Eurazji, których odkrywanie trzeba zacząć na nowo. Jeszcze do dziś sporo tu miejsc, do których nigdy nie dotarł człowiek. Słynna Dolina Gejzerów została np. odkryta dopiero w 1941 r., a Dolina Śmierci, w której wydobywające się ze skał gazy zabijają zwierzęta i ptaki jednocześnie je mumifikując - w 1975 r. Do 1990 r. Kamczatka, jako strategiczna strefa wojskowa, była terenem całkowicie zamkniętym dla badaczy... Z okien samolotu kołującego pod gmach lotniska dostrzegamy kilkadziesiąt bojowych maszyn - z wyglądu których można wnioskować, że już nigdy nie wzbiją się w powietrze - ustawionych wzdłuż pasa startowego. Armia rosyjska wycofuje się z Kamczatki, podobnie jak i z Sachalinu. Jadąc do oddalonego o 30 km od lotniska Pietropawłowska, mijaliśmy opuszczone przez garnizon, niegdyś szczelnie zamknięte, wojskowe miasteczko. Po sprawdzeniu przez funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa naszych paszportów i po odebraniu bagażu - w czym pomógł nam oczekujący na nas pan Stanisław, Polak z Żytomierszczyzny na Ukrainie, zatrudniony na lotnisku jako główny specjalista ds. budownictwa - nasz przewodnik swoim autem zawiózł nas do siedziby parafii w Pietropawłowsku. Mieści się ona w dużym mieszkaniu w drewnianym bloku usytuowanym w centrum miasta. We wnętrzu panują raczej spartańskie warunki, ale wyczuwa się w nim wyjątkową atmosferę. Mieści się tu przecież najdalej wysunięta na wschód placówka Kościoła katolickiego na kontynencie euroazjatyckim. Ksiądz Jarosław czuje się w niej jak we własnym domu. Nic dziwnego, pełni przecież funkcję jej administratora. Zachęcony widokami z okna parafii na fragment Zatoki Awaczyńskiej i wulkanu Wiluczyńskiego, wraz z przydzielonym mi przez ks. Jarosława przewodnikiem, idę zwiedzić miasto. Mieszka w nim ponad 200 tys. osób, co stanowi dwie trzecie ogółu ludności żyjącej na półwyspie. Niemal całkowicie powstało w czasach sowieckich. Gdy bolszewicy opanowali je ostatecznie w 1922 r., było wsią liczącą niespełna dwa tysiące mieszkańców. Spacerując dziś po jego ulicach wzdłuż Zatoki Awaczyńskiej, można się przekonać, że znajdują się tu: spory port handlowy przy północnej drodze morskiej, baza floty rybackiej, przy nabrzeżu której spotkać można też biało-czerwoną banderę, stocznia remontowa i baza okrętów podwodnych. Miasto robi na mnie dobre wrażenie. Igor przestrzega, bym nie dał się zwieść pozorom. Kamczatka jest coraz bardziej ściskana kleszczami kryzysu, który przybiera tu wyjątkową postać, nieco odrębną od trudności przeżywanych przez inne części Rosji. Jednym z jego objawów jest systematycznie zmniejszająca się liczba ludności. Od momentu rozpadu Związku Radzieckiego wyjechało stąd ponad 70 tys. osób. Obecnie szacuje się, że na półwyspie żyje tylko 360 tys. obywateli. Proces ten trwa i za kilkanaście lat może doprowadzić do całkowitego wyludnienia Kamczatki. Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka, między innymi redukcja zatrudnienia w stacjonującym tu garnizonie wojskowym, który przez kilkadziesiąt lat był głównym gospodarzem półwyspu, oraz zasadnicze przeobrażenia w przemyśle rybnym, który był podstawową gałęzią gospodarki w tym regionie. W 1990 r. zakłady połowowe i przetwórcze dawały pracę 54 proc. wszystkich zatrudnionych w przemyśle. Dziś większość z nich to ludzie bezrobotni. Funkcjonujące na półwyspie przedsiębiorstwa rybackie przestały dostarczać surowiec firmom przetwórstwa rybnego oraz korzystać z bazy technicznej i paliwowej na lądzie. Cały połów zaczęto sprzedawać na eksport, kutry zaopatrują się w paliwo na morzu - z tankowców, a wszelkie remonty zlecają zagranicznym stoczniom. Takie praktyki spowodowały upadek przemysłu przetwórstwa rybnego. Podobny los spotkał stocznie remontowe, które od dawna są już tylko pomnikami inwestycyjnymi minionej epoki, a zatrudnieni w nich w przeszłości pracownicy stracili zajęcie. Przedsiębiorstwa połowowe teoretycznie powinny funkcjonować dobrze, ale w praktyce nie przynoszą dużych dochodów. Łowią one istotnie coraz więcej ryb, ale zysk z ich sprzedaży trafia do prywatnych kieszeni załóg i kapitanów oraz ich współpracowników na lądzie. Według ocen rosyjskich i japońskich ekspertów, na japońskie rynki trafia pięć razy więcej kamczackich ryb i ich przetworów niż można wyczytać w oficjalnej statystyce, udostępnionej przez komory celne! Sytuacja ta negatywnie wpływa na budżet obwodu. Jego władzom brakuje środków na zakup paliwa, w związku z tym na porządku dziennym są braki w dostawach prądu, gazu i ciepłej wody, trwające nawet... kilka tygodni. - Dotychczas zdarzało się to głównie na prowincji, ale wiosną 2000 roku podobne problemy pojawiły się także w Pietropawłowsku opowiada mój przewodnik Igor. - Życie powoli staje się tu koszmarem. Kto tylko może, wyjeżdża na dacze, by na ognisku upichcić sobie jakiś gorący posiłek. Przed domami dziecka czy ośrodkami opieki społecznej wojsko ustawiło kuchnie polowe, by zapewnić coś gorącego do zjedzenia ich podopiecznym... Gdy przed wieczorną Mszą św. wróciliśmy do siedziby parafii, mieszkanie wypełniał zapach wędzonego łososia - największego rybnego rarytasu Kamczatki. Pojawili się parafianie, którzy przynieśli różne miejscowe smakołyki, by ksiądz Jarosław i jego gość, czyli ja, nie głodowali. Zebrana "trzódka" kamczackiej parafii, choć zaledwie 37-osobowa, robi bardzo dobre wrażenie. Wspólnota składa się głównie z przedstawicieli inteligencji, mającej polskie korzenie. Starostą parafii jest co prawda Rosjanka, Jelena Aleksiejewna, emerytowana lekarka wojskowa w stopniu majora, ale do bardziej aktywnych członków parafii należą także dwie Polki, dziennikarki lokalnych mass mediów - pani Jadwiga, która od lat prowadzi niezwykle popularny program telewizyjny dla dzieci oraz młodziutka Jelena Karatkowa, która niedawno wróciła do Pietropawłowska po ukończeniu podyplomowych studiów dziennikarskich w Warszawie. W pietropawłowskiej parafii pełni funkcję press-sekretarza, czyli po prostu rzecznika prasowego. Wyręczając ks. Jarosława, opowiada o jej początkach. - Nasza wspólnota parafialna powstała przed dwoma laty dzięki zaangażowaniu Jeleny Aleksiejewny - mówi. - To ona zebrała pierwszą grupę wiernych i zaprosiła o. Michaela z Magadanu, by się z nią spotkał i odprawił Mszę św. Przyjechał na kilka dni i odtąd nasza wspólnota zaczęła się rozrastać. Później co pewien czas odwiedzał nas jego wiakary. Sami zbieraliśmy się także w mieszkaniu Jeleny Aleksiejewny i odmawialiśmy różaniec, czytaliśmy Pismo Święte. Przełom w życiu naszej wspólnoty nastąpił jesienią 1999 roku, kiedy biskup Jerzy Mazur oficjalnie erygował na Kamczatce parafię pw. św. Teresy od Dzieciątka Jezus, której administratorem mianował ks. Jarosława. Było to dla nas wielkie wyróżnienie, bo wiedzieliśmy, że św. Teresa jest wyjątkową postacią w dziejach Kościoła. Jak dziecko z przydzielenia mu parafii na Kamczatce cieszył się też ksiądz Jarosław. Lecąc samolotem do Pietropawłowska, co jakiś czas podnosił do iluminatora relikwie św. Teresy, by zobaczyła, jakim stronom patronuje. Pierwsza Msza św., którą ks. Wiśniewski odprawił w parafii, była zarazem odpustową. Wzięło w niej udział tylko dwóch wiernych -obecna starościna i jej mąż. Ksiądz do dziś doskonale pamięta tę uroczystość, bo wtedy po wyspowiadaniu swoich wiernych udzielił im w nadzwyczajnym trybie sakramentu małżeństwa. Był jedynym świadkiem tego aktu, ale za to urzędowym. - Nasza parafia jest specyficzna - mówi duszpasterz. - Powstała w mieście, w którym prawdopodobnie nigdy nie było katolickiej wspólnoty, choć tego z całą pewnością nie wiadomo. Składa się z ludzi, którzy po II wojnie światowej przyjechali na Kamczatkę z różnych stron Związku Sowieckiego w poszukiwaniu pracy. W większości są to osoby polskiego pochodzenia, choć nie wszystkie mają katolickie korzenie. Te, które je mają, są najczęściej ludźmi prostymi. Inteligenci swoją przygodę z wiarą zaczęli dopiero tutaj. Ich wybór jest świadomy. Są bardziej oczytani i wiedzą przynajmniej, że Kościół katolicki to nie sekta. Mianowanie administratora parafii sprawiło, że zaczęła ona się rozwijać. Nie jest to co prawda proces lawinowy, ale stały. Zgłaszają się nie tylko mieszkańcy Pietropawłowska, ale także innych miast, takich jak Jelizo i Klucze. Podróżując po Kamczatce, spotykam wielu rodaków, na przykład wszystkie sprawy, związane z funkcjonowaniem parafii załatwiam w Urzędzie Obwodowym z panem Stanisławem Małym z Kamieńca Podolskiego. Ślady polskiej obecności na Kamczatce sięgają aż XVIII w. i prowadzą do uczestnika Konfederacji Barskiej Maurycego Augusta Beniowskiego, który po zesłaniu na półwysep zorganizował tu bunt więźniów i razem z kilkudziesięcioma towarzyszami uciekł statkiem do portugalskiego Makau na południowym wybrzeżu Chin. Szlakiem Beniowskiego Bolszerieck, gdzie zesłany na Kamczatkę konfederat barski Maurycy Beniowski wywołał udane powstanie przeciw Rosji, był niegdyś główną osadą i portem półwyspu. Leży po jego przeciwnej, w stosunku do obecnej stolicy Kamczatki - czyli Pietropawłowska stronie. Od XVIII w. trafiali tu najgroźniejsi dla władzy rosyjskiej "przestępcy" polityczni. Carscy czynownicy sądzili, że w tym leżącym na samym skraju imperium miejscu nie będą im zagrażali. Beniowskiemu jednak udało się podporządkować sobie zarówno zesłańców, jak i oficerów garnizonu, a także załogi statków łownych. Następnie na największym okręcie, o nazwie "Święci Piotr i Paweł", z 85 towarzyszami popłynął nieprzetartym jeszcze szlakiem przez Morze Beringa i północny Pacyfik, aby po 134 dniach dotrzeć do Makau. Wsławił przy tym, o czym wiadomo jedynie wąskiemu gronu badaczy, imię polskiej bandery, wywieszając na porwanym statku barwy Konfederacji Barskiej. W drugim tomie swych "Pamiętników" dumnie wspomina, że płynął z Kamczatki do Makau "pod banderą Rzeczypospolitej Polskiej". Dowody, świadczące o prawdziwości tych słów odnaleziono nawet w archiwach... japońskich. Ucieczka Beniowskiego miała konsekwencje dla całego Dalekiego Wschodu, o czym większość badaczy nie wspomina, ukrywając zasługi Polaka. Opuszczając Kamczatkę, Beniowski opróżnił nie tylko arsenał, ale także tajne archiwa Bolszeriecka, wywożąc ich zawartość do wrogo nastawionej wobec Rosji Francji. Ujawnił Francuzom wiele największych tajemnic, dotyczących zarówno rosyjskich planów ekspansji na północnym Pacyfiku, jak i handlu futrami. Przez dwór francuski tajne informacje dotarły do Hiszpanii i Anglii, które szybko zorganizowały ekspedycje badawcze mające stworzyć warunki do wyprzedzenia Rosjan. Dowódcą jednej z takich wypraw był legendarny James Cook. Latem 1778 r. dotarł on do Wysp Aleuckich, gdzie spotkał się z towarzyszącym Bieniowskiemu w ucieczce Gierasimem Izmaiłowem, który uzyskał przebaczenie od Katarzyny II i wrócił do Rosji. Następnie popłynął do Cieśniny Beringa, a ponieważ pora roku nie sprzyjała żeglowaniu, wrócił na odkryte przez siebie Hawaje, gdzie zamierzał spędzić zimę. Tam został zabity i zjedzony przez ludożerców. Następnego lata jego statki, jako pierwsze "cudzoziemskie", zawinęły do portu na Kamczatce. Do tak śmiałych działań popychała Maurycego Beniowskiego jego awanturnicza natura oraz odpowiedni carski "doping". Jak relacjonuje w swoich "Pamiętnikach", po przybyciu na Kamczatkę dowiedział się, że choć formalnie nie jest uwięziony, właściwie będzie traktowany jak niewolnik. Na mocy wydanego przez cara Piotra I rozkazu zesłańcom zabroniono posiadania jakiejkolwiek własności, a jeżeli nawet zdołaliby coś zdobyć, każdy wolny człowiek mógł im to odebrać. Zesłańca, który w obronie przed grabieżą uderzyłby np. żołnierza lub tubylca, gubernator musiał skazać na śmierć głodową i nie miał innej możliwości ukarania go. Żaden lojalny poddany imperium nie miał prawa przyjmować zesłańców w swoim domu, ponieważ zostali oni skazani na wyeliminowanie ze społeczności obywatelskiej. Życie zostało darowane im tylko po to, aby mogli błagać Boga o przebaczenie grzechów. By zaś szybciej "skruszeli", wolno ich było zatrudniać jedynie przy najgorszych i najcięższych pracach. O prawach i obowiązkach zesłańca poinformował Beniowskiego miejscowy gubernator, który nie należał do najokrutniejszych spośród tego typu urzędników. Skazaniec przez jeden dzień w tygodniu musiał odrabiać pańszczyznę, składać daninę z futer i nie mógł pozostawać dłużej niż 24 godziny poza miejscem zamieszkania. Księdzu Jarosławowi Wiśniewskiemu droga do Bolszeriecka jest doskonale znana. Miasto to odwiedził niemal natychmiast po przybyciu na Kamczatkę, z nadzieją, że uda mu się znaleźć tam ślady naszego rodaka. W mieście obchodzono akurat lokalne święto i wszystkie urzędy były nieczynne, więc nic nie załatwił. Może tym razem szczęście nam dopisze... W rolę przewodnika i kierowcy wcielił się Leon Przewłocki - polski biznesmen od dwudziestu lat mieszkający na Kamczatce. Jako zapalony myśliwy, który z psami wielokrotnie przemierzał półwysep, polując na różnoraką zwierzynę, zna ten teren doskonale. Chociaż tym razem nie będziemy polować, pan Leon pakuje do bagażnika futerał z wielkokalibrowym sztucerem. Wybieramy się przecież w podróż przez bezludne tereny, na których - jak w czasach Beniowskiego - panem jest wciąż niedźwiedź. Żyje ich tu około dziesięciu tysięcy! Aby nie zagrażały ludziom, rocznie trzeba odstrzeliwać około pięciuset sztuk. Podziwiając cuda Kamczatki, lepiej więc poruszać się po niej tak, jak Beniowski - ze strzelbą. Trudno nie podzielać fascynacji Beniowskiego tą ziemią. Mimo że był więźniem, zakochał się w niej i dobrze ją poznał, polując - również na niedźwiedzie - a także prowadząc badania terenowe. W swoich "Pamiętnikach" szczegółowo opisał Kamczatkę oraz życie jej pierwotnych mieszkańców - ich zwyczaje, wierzenia religijne i sposób odżywiania się. Droga z Pietropawłowska do Bolszeriecka wiedzie przez bardzo urozmaicony teren i pozwala do woli nacieszyć się pięknem kamczackiej przyrody. Na horyzoncie co chwilę pojawiają się stożki wulkanów wznoszących się ponad pasma gór. Często mijamy również rzeczki, potoki czy jeziora. Pan Leon Przewłocki był wyraźnie zadowolony z wrażenia, jakie zrobiły na nas kamczackie krajobrazy. - Na półwyspie jest sto tysięcy jezior - informuje. - Płynie też czternaście tysięcy rzek, a wodę z każdej można pić bez przegotowania, nie obawiając się zatrucia. Wszystkie są zasilane przez nieskażone niczym wody podziemne. Żaden zakład przemysłowy nie odprowadza ścieków do rzek, bo tu po prostu nigdy nie było przemysłu. Kiedy zbliżamy się do Bolszeriecka, usiłuję dopatrzyć się przy drodze którejś z licznych wiosek i chutorów (pojedynczych zagród wiejskich) opisanych w "Pamiętnikach" przez Beniowskiego. Jest to jednak daremny trud. Żadna z miejscowości, o których wspomina, nie przetrwała. Właściwie nie ma w tym nic dziwnego. Ówczesne wsie zamieszkiwała głównie miejscowa ludność, trudniąca się łowiectwem i żyjąca w jurtach. Już w czasach Beniowskiego na półwyspie zdarzało się, że całe osady masowo wymierały. Rosjanie przywieźli tu ze sobą różne choroby, które okazywały się śmiertelne dla żyjących na półwyspie plemion. Na przykład epidemia ospy spowodowała, że wymierały całe wsie, a okolice stawały się bezludne... Bolszerieck nie robi na mnie tak oszałamiającego wrażenia jak kamczacka przyroda. Okazuje się on miasteczkiem, przypominającym typowy sowiecki kołchoz, znajdujący się w stanie upadku. Dwiema instytucjami, które jako tako w nim funkcjonują są hotel i szkoła. Tylko do nich dostarczana jest elektryczność. Do urzędów i bloków mieszkalnych nie dociera już od kilku miesięcy. W miasteczku jest wprawdzie port rybacki, ale - jak się wydaje - służy wyłącznie do przewozu kontrabandy. Mieszkańcy muszą przecież z czegoś żyć i kupować niezbędne do życia towary. Zaopatrzenie, zwłaszcza w artykuły żywnościowe, jest tu fatalne. Miejscowe przedsiębiorstwa cierpią na brak paliwa, którego dostawy pokrywają jedynie niewielką część potrzeb Kamczatki. Nie są więc w stanie dostarczać do miasteczka nawet najpotrzebniejszych artykułów, które trzeba przetransportować z Pietropawłowska, w ilości zaspokajającej zapotrzebowanie. Zajmują się tym więc przemytnicy. Z powodu trudności paliwowych przedsiębiorstwa rybackie z Bolszeriecka przestały też dowozić do stolicy Kamczatki darmową, rozdawaną wprost z ustawionych przed blokami samochodów rybę. Robiły to firmy zajmujące się pozyskiwaniem ze złowionych ryb ikry dla celów hodowlanych. Po tym zabiegu ryby nie nadają się do przemysłowego przerobu, więc przedsiębiorstwo rozdawało je za darmo ludziom. Dziś, z powodu braku pieniędzy na paliwo, są one wywożone do lasu i zakopywane... O Beniowskim nikt w miasteczku nie słyszał, nawet nauczyciele z miejscowej szkoły. Wydaje się to dość dziwne, ponieważ to właśnie on założył w Bolszeriecku pierwszą na Kamczatce publiczną szkołę, do której uczęszczały m.in. dzieci gubernatora. Dawni mieszkańcy dosyć długo pamiętali, komu zawdzięczają możliwość kształcenia dzieci. Gdy na Kamczatkę został zesłany inny ze znanych Polaków, brygadier Józef Kopeć, od razu mu opowiedzieli o Beniowskim. W swoim pamiętniku, zatytułowanym: "Dziennik Józefa Kopcia, brygadiera wojsk polskich, z rozmaitych not dorywczo sporządzony", zanotował m.in.: "Skoro się tylko mieszkańcy dowiedzieli, żem Polak, zaczęli opowiadać całą historię naszego Beniowskiego, którego w tym miejscu nazywają Augustem Polakiem. Każdy tam mieszkaniec na pamięć mnie szczegóły dotyczące się rzeczonego Augusta opowiadał; sposób jego życia, przebywania i oddalenia się były to przedmioty rozmowy mojej dziennej z mieszkańcami, którzy będąc naocznymi świadkami wszystkiego, co się w ową porę działo, wspierali się świadectwem dwóch Kamczadalów przy mnie na straży będących, których Beniowski dla niedostatku majtków z wielu innych zabrawszy ze sobą, miał przy swym boku w czasie podróży i w czasie pobytu w Paryżu, a którzy później powrócili do ojczyzny". Nieco rozczarowani wracamy do Pietropawłowska, by obejrzeć znajdującą się tu twierdzę strzegącą niegdyś Awaczyńskiej Buchty, do której dotarł nasz bohater, zwiedzając Kamczatkę. Idealnie byłoby przyjechać tu szlakiem Beniowskiego, wiodącym wokół półwyspu, ale samochodem jest to niemożliwe. Trzeba by jechać konno, ponieważ tam po prostu nie ma żadnej drogi. W zamian, po przejechaniu stu kilometrów, pan Leon serwuje nam atrakcje, o których wspomina w swych "Pamiętnikach" Beniowski i nie jest to wcale polowanie na niedźwiedzia, jak by się można spodziewać. By udowodnić, że Kamczatka żywi swych mieszkańców, zaprasza na zbiór czeremszy, rośliny przypominającej w smaku czosnek, powszechnie tu spożywanej. Następnie podwozi nas na polanę, nad którą unoszą się opary wydobywające się z niewielkiego gejzeru. W czasach Beniowskiego w okolicy znajdowała się wieś o nazwie Baniówka. Dziś nie ma po niej śladu. Obok polany szumi jeszcze pamiętająca ją rzeczka Bannaja, której nazwa, zapożyczona od rosyjskiej łaźni, sugeruje obecność w pobliżu gorących źródeł. Co chwila gejzer wystrzela fontannę wrzątku, który następnie spływa do rzeki, wypełniając po drodze specjalne zbiorniki. Z kilku paruje lecznicza borowina. Ksiądz Jarosław nie ma wątpliwości - nie możemy nie skorzystać z tego sanatorium pod chmurką... Do Pietropawłowska wracamy późnym wieczorem wypoczęci i w znakomitych nastrojach. W siedzibie parafii czeka na nas przykra niespodzianka. Podczas naszej nieobecności do starościny przyszli trzej członkowie partii Władymira Żyrinowskiego. Przynieśli list zaadresowany do księdza, a przede wszystkim chcieli wiedzieć, kiedy opuści Pietropawłowsk. Grozili, że jeśli nie wyjedzie, "zrobią z nim porządek". Ksiądz Jarosław nie przejął się jednak groźbami, tylko machnął ręką i powiedział, aby tym się nie przejmować. - Partia Żyrinowskiego robi wokół siebie wiele wrzawy, by zdobyć poparcie opinii publicznej - mówi. - Sprawa zresztą nie jest nowa. Niedawno na antenie lokalnej rozgłośni radiowej przypomniałem, że Ruś przyjęła chrzest w czasach, gdy Kościół był jeszcze niepodzielony i dlatego trudno go nazwać prawosławnym. Ta wypowiedź została opacznie zrozumiana. Zupełnie niesłusznie odebrano ją jako kwestionowanie prawosławnego chrakteru Rosji. Miejscowi nacjonaliści uznali te słowa, może rzeczywiście nieco niefortunnie sformułowane, za obraźliwe. Pod adresem parafii nadeszło kilkanaście listów-protestów o niemal identycznej treści, napisanych zarówno przez prawosławnych duchownych, jak i osoby świeckie należące do dwóch ugrupowań nacjonalistycznych, których znakiem jest swastyka w wydaniu słowiańskim. Kilka zostało napisanych tym samym tuszem i charakterem pisma. Ksiądz Jarosław - mimo że nie boi się gróźb, bo przywykł do nich, gdy pracował w europejskiej, południowej części Rosji - nie lekceważy jednak pisma przyniesionego przez żyrinowców. Następnego dnia udajemy się do Urzędu Obwodowego, by pokazać list urzędnikowi do spraw wyznań - panu Stanisławowi Małemu. Niektóre z użytych w nim sformułowań mają bowiem nie tylko antykatolicki, ale i antypolski charakter. Autorzy napisali, że Polaków i księdza Jarosława trzeba "wygnać z Kamczatki, robiąc z nimi porządek według scenariusza zastosowanego przez Stalina w 1939 r. wobec Polski". Pan Mały przyjął nas bardzo grzecznie, uważnie przeczytał list, po czym poradził ks. Jarosławowi, by nie przejmując się podobnymi przesyłkami, wyrzucał je do kosza. - Komórkę Liberalno-Demokratycznej Partii Rosji Władymira Żyrinowskiego w Pietropawłowsku tworzy niespełna dziesięć osób, więc ich gróźb naprawdę nie warto traktować poważnie - podkreślił. - To tylko margines, który nic nie znaczy... Uspokojeni, spacerujemy więc na Nikolską Górę, nazywaną przez miejscową młodzież sopką lubwi, na zboczach której chętnie umawiają się na randki zakochani... Znajduje się tu także kozacka twierdza, do której prowadzi szlak śladami Beniowskiego. Ta dosyć wysoka góra jest usytuowana na cyplu nad Zatoką Awaczyńską. Rozciąga się z niej wspaniały widok na całą rozległą zatokę. Na szczycie mieści się siedziba ośrodka telewizyjnego oraz nadajnik radiowy. W związku z tym wstęp mają tu tylko pracownicy tych instytucji... Zakaz wstępu tu wprowadzono również dlatego, że z wierzchołka góry można po prostu zbyt wiele zobaczyć. Po drugiej stronie zatoki, u podnóża wulkanu znajduje się baza atomowych łodzi podwodnych i tajne, zamknięte osiedle wojskowe Wiluczyńsk, zbudowane na miejscu istniejących tu w przeszłości dwóch rybackich pasiołków Rybaczyj i Primorski. Sowieccy wojskowi dostrzegli, podobnie jak ich carscy poprzednicy, strategiczne znaczenie Zatoki Awaczyńskiej i umieścili w niej jedną z baz Floty Oceanu Spokojnego, która powstała w 1935 r. na bazie sformowanych trzy lata wcześniej Sił Morskich Dalekiego Wschodu. Od początku stacjonowały w niej łodzie podwodne. Po II wojnie światowej, w czasie wyścigu zbrojeń, była tu przystań dla statków najnowszej generacji o napędzie atomowym, uzbrojonych w broń nuklearną... W ostatnich latach, mimo że armia radziecka zaczęła wycofywać się z Kamczatki, baza w Wiluczyńsku nie tylko nie została zlikwidowana, ale nawet uzyskała status samodzielnego miasta. Nawet z wysokości dawnej kozackiej fortecy nie można go dostrzec, ponieważ jest położone nad fiordem ukrytym za dużą skałą osłaniającą wejście do niego. W czasach, gdy Beniowski wdrapywał się na Nikolską Górę, Pietropawłowsk był niewielką, liczącą kilkudziesięciu stałych mieszkańców osadą portową, do której często zawijały statki łowne, by uzupełnić zapasy wody i żywności. W Zatoce Awaczyńskiej mogły schronić się także przed największymi sztormami na Pacyfiku. Na zboczu góry, u wejścia do zatoki, gubernator półwyspu zbudował twierdzę, strzegącą przed wrogimi imperium okrętami. W czasach Beniowskiego była to raczej kozacka strażnica, w której stacjonował niewielki garnizon, niż wielka warownia. Widziała jednak największych podróżników swoich czasów. U jej podnóża zarzucił kotwice swoich trzech statków, zanim udał się w ostatni rejs na Hawaje, James Cook. Na statku zakotwiczonym w Zatoce Awaczyńskiej zmarł w drodze powrotnej następca Cooka, Charles Clerk, który został pochowany w Pietropawłowsku. Obaj przybyli w te strony dzięki informacjom zdobytym przez Beniowskiego w archiwach gubernatora. Kilka lat później do Zatoki Awaczyńskiej zawinęły statki dowodzone przez znanego odkrywcę i podróżnika Jeana la Perouse'a. Jego także prześladowało fatum. Zginął wraz ze swymi towarzyszami, rozbijając się o skały pobliskich wysp. Kilkadziesiąt lat później na prośbę rządu francuskiego w Pietropawłowsku wybudowano jego pomnik. Dzisiaj twierdza, strzegąca niegdyś Zatoki Awaczyńskiej, nie wygląda jak niedostępna warownia. Zachowały się jedynie resztki umocnień ziemnych, na których już w czasach współczesnych ponownie ustawiono wyciągnięte z lamusa armaty i odtworzono tzw. baterię lejtnanta Maksymowa. Niemal przez cały XIX wiek nie były one używane. Przez jakiś czas -gdy w Pietropawłowsku był tylko jeden zegar, i to słoneczny - z jednej z nich w południe oddawano wystrzał, informujący mieszkańców, która jest godzina. Raz twierdza wzięła udział w boju, i to takim, który przeszedł do historii Rosji... Przypomina o tym stojąca na terenie dawnej fortecy prawosławna kaplica. Działo się to w 1854 r., podczas wojny krymskiej, kiedy Anglia i Francja wystąpiły przeciwko Rosji. Eskadra złożona z sześciu okrętów angielskich i francuskich wpłynęła do Zatoki Awaczyńskiej, tworząc drugi, azjatycki, front i rozpoczęła bombardowanie Pietropawłowska. Napastnikom udało się wysadzić desant złożony z dziewięciuset strzelców. Załoga twierdzy odparła jednak atak, zadając przeciwnikom ciężkie straty. Kilkuset z nich spoczęło na specjalnie urządzonym później katolickim cmentarzu wojennym. Chociaż pozbawiony opieki i zniszczony, przetrwał on do dziś. - Niegdyś na cmentarzu znajdowała się także kaplica, w której ponoć jeszcze przed wojną odbywały się katolickie nabożeństwa - opowiada ks. Jarosław. - Tak twierdzi m.in. jedna z naszych parafianek, która zapewnia, że w miejscowym archiwum znajdują się dokumenty i wycinki z gazet, potwierdzające ten fakt. Na razie jednak nie udało mi się tego sprawdzić. Gdyby informacja ta okazała się prawdziwa, oznaczałoby to, że już w czasach sowieckich istniała tu katolicka wspólnota. W wyniku ataku sił francusko-angielskich na Pietropawłowsk zniszczony został pomnik la Perouse'a. Odbudował go dopiero w 1882 r. za własne pieniądze Benedykt Dybowski, kolejny wielki Polak, który część swego życia poświęcił Kamczatce. Ani jemu, ani Beniowskiemu nie wystawiono jednak w stolicy półwyspu pomników, a mimo to w pewnych kręgach ich osoby są znane. Przekonaliśmy się o tym, odwiedzając Muzeum Krajoznawcze, z którym współpracuje Kamczacki Oddział Ogólnorosyjskiego Stowarzyszenia Ochrony Pomników Historii i Kultury. Jeden z jego działaczy, Siergiej Wachrin, przygotowuje książkę poświęconą kamczackiemu buntowi i ucieczce Maurycego Beniowskiego, opartą na niewykorzystanych dotychczas materiałach archiwalnych. Wieczorem wybieramy się na polski statek rybacki, cumujący w porcie pod oknami parafii, by odwiedzić łowiących mintaje na Morzu Ochockim naszych rodaków i zaprosić ich na Mszę św. Na miejscu okazało się, że nie możemy wejść na pokład, ponieważ statek stoi w porcie poza tzw. umowną granicą, której nam nie wolno przekraczać. Złamanie zakazu grozi wydaleniem z Rosji. Za pośrednictwem wracającego na statek rybaka przekazujemy tylko informacje o parafii oraz zaproszenie do odwiedzenia nas w jej siedzibie i wracamy. Następnego dnia zamierzamy udać się samolotem do leżącej w północnej części półwyspu Pałany - stolicy Koriackiego Okręgu Autonomicznego. Początkowo obawiałem się tej wyprawy, ponieważ nie zapowiadała się zachęcająco. Do oddalonej o 800 km od Pietropawłowska Pałany nie prowadzi żadna droga. Jedynym środkiem transportu jest więc samolot wewnętrznych linii lotniczych An-24, "wyładowany" handlarzami przewożącymi całe tony różnych towarów. Obawę przed wejściem do maszyny wzmaga świadomość, że jeszcze w tym roku skończy się jej resurs (czyli okres eksploatacji), a więc za kilka miesięcy pójdzie na złom. Na samą myśl o tym oblał mnie pot. Trudno mi było zachować spokój, kiedy usłyszałem, że za "przyjemność" lotu tym starym gratem muszę zapłacić 120 dolarów, czyli połowę ceny biletu do Moskwy. Ksiądz Jarosław przekonywał jednak, że wyprawa do Kraju Koriaków się opłaci. Uspokoił mnie nieco zapewnieniem, że w przypadku awarii maszyny zdąży mi udzielić rozgrzeszenia. Ksiądz Wiśniewski jest entuzjastą pierwotnych ludów, zamieszkujących ten rejon świata. Uważa, że są one wyzwaniem, ale także szansą Kościoła katolickiego na Dalekim Wschodzie. Głosząc Chrystusa wśród tych niewielkich narodów, którym komunizm odebrał wiarę w ich bogów, nie naraża się przynajmniej na zarzut o prozelityzm ze strony Cerkwi prawosławnej. Do zainteresowania się tymi ludami ks. Jarosława popycha również świadomość, że pojawiły się wśród nich już inne wspólnoty chrześcijańskie, a także sekty. Na terenie Kraju Koriaków istnieje na przykład czternaście punktów nauczania Kościoła Zielonoświątkowego, czyli praktycznie rzecz biorąc jest on obecny w dwóch trzecich ośrodków zamieszkanych przez tubylczą ludność. Docierając do Kamczadali, ks. Jarosław chce też nawiązać do tradycji stworzonych przez naszych rodaków: Maurycego Beniowskiego, brygadiera Józefa Kopcia i Benedykta Dybowskiego. Beniowski z wielką życzliwością odnosił się do nich, podziwiając ich za opór stawiany Rosji. Słusznie przewidywał, że gdy spróbuje ona formalne zwierzchnictwo nad tymi terenami zamienić w realne, będzie musiała drogo za to zapłacić. Kamczadale będą bronić każdego strumyka i rzeczki. Dybowski, z zawodu lekarz, przybył na Kamczatkę w 1879 r. jako słynny badacz, znany już dzięki odkryciom, których dokonał na Bajkale. Wstrząsające wrażenie zrobiły na nim warunki, w jakich żyli mieszkający na tym terenie ludzie. Ich populacja szybko zmniejszała się pod wpływem chorób cywilizacyjnych przywleczonych przez Rosjan. Zgubny wpływ na ten lud miał również dostarczany Kamczadalom alkohol - jak się okazało - bardzo źle tolerowany przez ich organizmy. Dybowski, który otrzymał posadę lekarza rządowego w Kraju Koriaków, starał się ich leczyć, a także - jako zwolennik całkowitej wtrzemięźliwości od alkoholu, wytykający pijaństwo nawet własnym rodakom - propagował abstynencję. Prowadził też na półwyspie badania ludoznawcze. Jeżdżąc od osiedla do osiedla, miał okazję bardzo dobrze poznać życie ludów zamieszkujących je. Ich codzienność, zwyczaje, sylwetki poszczególnych członków społeczności utrwalał na fotografiach, gromadził eksponaty etnograficzne oraz okazy flory i fauny. Znaczna część jego zbiorów przetrwała i można je oglądać obecnie w Muzeum Etnograficznym w Krakowie. Tak unikatowej kolekcji nie ma nawet Muzeum Krajoznawcze w Pietropawłowsku. Kultury, którą dokumentował i utrwalił Dybowski, już nie ma. Na podstawie jego zbiorów powstały m.in. trzy słowniki dialektów itelmeńskich, dwa aleuckich i jeden koriackiego. Opierając się na nich, można odtworzyć dawne wierzenia Koriaków. Przebywając na półwyspie, Dybowski starał się też wpływać na opinię publiczną w innych krajach, aby ujęła się za pierwotnymi mieszkańcami tych terenów, wymuszając na władzach Rosji zmianę polityki wobec nich. Nie mogło to się podobać rządzącym, więc zmusili go do opuszczenia Rosji. Ksiądz Jarosław nie zamierza być sumieniem Kamczadali - jak Dybowski - ale niosąc im Dobrą Nowinę chce także prowadzić wśród nich działalność charytatywną. A potrzeby są tu ogromne. Kryzys ekonomiczny, z jakim boryka się od lat Rosja, sprawił, że grozi im biologiczna zagłada! Populacja Koriaków liczy już tylko 7190 członków, Itelmenów - 1141, Ewenów - 1489, Czukczów - 1530, a Aleutów zaledwie - 390. Żyją oni w wielkim rozproszeniu na obszarze zbliżonym do powierzchni Polski. Średnia gęstość zaludnienia wynosi w okręgu 0,13 mieszkańca na kilometr kwadratowy. Cała ludność jest skoncentrowana w 26 punktach, z których tylko pięć to tzw. osiedla typu miejskiego. Mieszka w nich 30 proc. ogółu Kamczadali. Jest to bardzo niski odsetek, bodaj najniższy nie tylko na Dalekim Wschodzie, ale w całej Rosji. W innych jednostkach administracyjnych kraju liczba ludności miejskiej zwykle dwukrotnie przewyższa liczbę ludności wiejskiej. Obecna sytuacja w Koriackim Okręgu Autonomicznym jest rezultatem nie tylko kryzysu ekonomicznego, panującego w całym kraju, ale również prowadzonej przez władze sowieckie polityki narodowościowej. Kamczadale zostali zmuszeni do pracy w kołchozach i pozbawieni prawa wykonywania ich tradycyjnych zajęć, takich jak hodowla reniferów czy połów ryb. Zburzyło to ich wszystkie plemienne struktury, sprawiając, że głód, alkoholizm i choroby bardzo zmniejszyły ich populację. By zapobiec całkowitemu wyludnieniu okręgu, władze sowieckie przymusowo osiedlały na tym terenie Rosjan. W latach osiemdziesiątych stanowili oni już 65 proc. wszystkich mieszkańców. Przed naszym wylotem do Pałany ks. Jarosław polecił pani Irenie prowadzącej parafialną Caritas - zbadanie, w jaki sposób można najskuteczniej pomóc mieszkańcom okręgu. Okazało się, że niezbędne jest choćby minimalne wsparcie dla znajdującego się w trudnej sytuacji domu dziecka w Pałanie. Trafia do niego coraz więcej dzieci, oddawanych przez biednych rodziców, którzy nie są w stanie zapewnić swoim pociechom wyżywienia. Udając się do stolicy Koriacji, zabieramy więc ze sobą torby wypchane ubrankami, bucikami i zabawkami dla dzieci. Bagaż waży tylko 20 kg, ale więcej nie możemy zabrać do samolotu. Rzeczy te na pewno się przydadzą, a kierownictwo placówki nie ma pieniędzy na ich zakup, zwłaszcza że miejscowi handlarze podobne towary sprzedają po cenach czterokrotnie przewyższających ich wartość! Antonowem do Kamczadali Lecąc samolotem do Pałany, mogliśmy się przekonać, że w powiedzeniu, że aby żyć w Rosji, nado prywyknuć, tkwi głęboka ludowa mądrość. Na lotnisku w Pietropawłowsku nie obowiązują żadne europejskie standardy. To, że samolot ma wystartować o godzinie dziewiątej rano, nie znaczy wcale, że w ogóle wzbije się w powietrze akurat tego dnia. Może uczynić to dopiero następnego o nieokreślonej porze. Każdy, kto chce się na niego "załapać", musi cierpliwie czekać, czyli po prostu koczować w poczekalni lotniska. Odlot może bowiem nastąpić w każdej chwili. Nie ma co się denerwować, nie warto również próbować uzyskać informacji o przyczynach opóźnienia. Nikt nic nie wie... Pasażerowie zabijają więc czas w którymś z dwóch znajdujących się na terenie lotniska kiosków serwujących piwo, które w miejscach publicznych można pić bez żadnych ograniczeń. Ja i ksiądz Jarosław mieliśmy szczęście. Już po trzech godzinach oczekiwania usłyszeliśmy zapowiedź, że nasz samolot odleci. Po odprawie ładujemy się więc do podstawionej maszyny, nie dbając przesadnie o zachowanie uprzejmości wobec innych pasażerów. Miejsca w samolocie zajmuje się po kolei i chociaż powinno ich być tyle, ile sprzedano biletów, czasem rachunek się nie zgadza i nie dla wszystkich wystarcza foteli. Sam lot nie dostarczył nam wielu wrażeń. Wyładowany towarami wiezionymi przez handlarzy antonow zdawał się niemal ocierać o szczyty gór. Szum motorów, drżenie kadłuba i regularne szarpnięcia sprawiały, że czuliśmy się, jak w jakimś diabelskim przyrządzie w wesołym miasteczku. Z prawdziwą ulgą opuszczaliśmy samolot. Pałana okazała się tzw. osiedlem typu miejskiego, czyli typowym kołchozem, zamieszkanym przez około dwa tysiące osób. Stołeczny charakter miejscowości podkreśla istnienie w niej różnych instytucji, m.in. lokalnej telewizji i rozgłośni radiowej, nadających programy w języku koriackim. W kioskach można kupić wydawaną w tym języku gazetę "Aborygen Kamczatki". Biedę widać na każdym kroku. Dolary w kantorze sprzedawane są po 31 rubli, czyli czterokrotnie drożej niż w Pietropawłowsku. Ceny wszystkich artykułów w sklepach także są wyższe, owoców i artykułów żywnościowych nawet kilkakrotnie. Swoim pojawieniem się w Pałanie nie wzbudziliśmy sensacji wśród mieszkańców, którzy stanowią bardzo zróżnicowaną mozaikę narodowościową. Polaków jednak nie udało się nam odnaleźć, ale ustaliliśmy, że panieńskie nazwisko pani gubernator Koriacji brzmi Broniewicz, a jej ojciec miał na imię Tadeusz. W jej żyłach musi więc płynąć polska krew. Związki polsko-koriackie zapoczątkował brygadier Kopeć, któremu jako szlachcicowi przydzielono jedną z miejscowych kobiet "do wszystkiego". Gdyby car Paweł I swoim ukazem nie zwrócił mu wolności, być może Kopeć ożeniłby się z nią. Podobne przypadki nie należały tu do rzadkości. W XIX w. na półwysep często przybywali Polacy, zarówno jako zesłańcy, jak i jako tzw. dobrowolcy, których car różnymi sposobami zachęcał do osiedlenia się na pozbawionym fachowców i inteligencji Dalekim Wschodzie. "Północne dodatki" nie były, jak się okazuje, sowieckim wymysłem. Każdy, kto zgodził się zamieszkać na kresach imperium, mógł liczyć na różne przywileje. Po dziesięciu latach pracy zatrudnionym tu osobom przysługiwał roczny urlop, a co pięć lat podwyżka pensji. Mogli też otrzymać działkę pod własne gospodarstwo i zostać zwolnionymi z podatków. Zwracano także koszty podróży w odwiedziny do najbliższych, którzy zostali w rodzinnym mieście. W czasach sowieckich do zlokalizowanych w głównych ośrodkach Kamczatki łagrów trafiało sporo Polaków. Więźniowie pracowali na budowach miast, obiektów wojskowych i przemysłowych. Przynajmniej część z nich osiedliło się na półwyspie i zawarło małżeństwa z przedstawicielami kamczackich plemion. Władze sowieckie popierały takie związki, ponieważ widziały w tym sposób na zaludnienie półwyspu, osłabiając przy okazji siłę pierwotnych ludów. Pani gubernator, mimo iż jest córką Polaka, uważa siebie - jak dowiedzieliśmy się w domu zaprzyjaźnionych z szefową Caritas muzułmanów, którzy udzielili nam gościny - za Itelmenkę. Następnego dnia musimy się rozdzielić, żeby przed odlotem zdążyć zrealizować wszystkie plany. Ksiądz Jarosław sam odwiedził więc dom dziecka, a ja wybrałem się do urzędu gubernatora, by zweryfikować i uporządkować informacje o ziemi Koriaków. Niestety, nie zastałem pani gubernator. Przyjął mnie jej zastępca - wicegubernator Nikołaj Aniczymowicz Gawriłow. Chętnie zgodził się na szczerą rozmowę i otwarcie opowiadał o problemach Kamczadali. Z jego opowieści wyłaniał się mało optymistyczny obraz codziennego życia tej społeczności. W bardzo szybkim tempie zmniejsza się na przykład hodowla reniferów. W latach osiemdziesiątych stada tych kamczackich jeleni liczyły 150 tys. sztuk, obecnie, na skutek niekontrolowanych polowań, tylko 40 tys. Z jedenastu sowchozów, które specjalizowały się w ich wodzeniu, funkcjonują już tylko cztery. Pozostałe, pozbawione pomocy państwa, zbankrutowały i zostały zlikwidowane. - Dla ludności zamieszkującej okręg ma to znaczenie zarówno materialne, jak i duchowe - mówi Nikołaj Aniczymowicz. - Hodowla reniferów jest podstawą ich kultury, zwyczajów i stylu życia. Przez wieki była nie tylko podstawowym, ale jedynym ich zajęciem. Renifery dawały im wszystko, co było potrzebne do życia: mięso na pożywienie, skóry na odzież, kości do wykonania narzędzi i różnych przedmiotów codziennego użytku. Koriaccy koczownicy nawet po osiedleniu się w sowchozowych osadach większość czasu spędzali w tundrze przy pilnowaniu stad. Obecnie większość z nich nie ma pracy, a więc i środków do życia. Wielu swoje problemy topi w alkoholu. Ich rodziny, które żyją w nędzy, wracają do pierwotnych sposobów gospodarowania - odżywiają się jagodami, grzybami i rybami. Kto może, wyjeżdża z okręgu, zwłaszcza Rosjanie mający rodziny w innych częściach Federacji. Dlatego liczba mieszkańców okręgu zmniejszyła się o jedną trzecią. Życie na półwyspie staje się coraz trudniejsze. Po upadku sowchozów, nie ma kto utrzymywać infrastruktury socjalnej i obiektów mieszkalnych. Kotłownie nie dostarczają ciepłej wody, a agregaty prądotwórcze energii elektrycznej. Wsie tracą kontakt ze zdobyczami cywilizacji - ich mieszkańcy nie odbierają radia czy telewizji. Kryzys dotknął także gospodarstwa rybackie funkcjonujące w okręgu, mimo że korzystają one z najbogatszych na świecie łowisk, na których występuje m.in. wyjątkowy rarytas - tzw. dziki łosoś. Z sześciu rybackich kołchozów dysponujących własnymi przetwórniami zostały tylko dwa. Pozostałe w trakcie tzw. prywatyzacji, która zamieniła się w złodziejską prechwatyzację, zostały rozkradzione i zdewastowane. - Naszą sytuację dodatkowo pogarszają duże odległości między miejscowościami, brak dróg i połączeń komunikacyjnych - zauważa wicegubernator Gawriłow. - Większość towarów z Pietropawłowska do Pałany trzeba dostarczać drogą lotniczą, co znacznie podnosi ich cenę. Docierające do nas paliwo także jest droższe niż dostępne w Pietropawłowsku, ponieważ trzeba je przywozić na nasze wybrzeża tankowcami, a to nie może pozostać bez wpływu na cenę. Z punktu widzenia wielkich kampanii naftowych, odbieramy niewielkie ilości paliwa, transportowanie których jest dla nich nieopłacalne. W gospodarce planowej nikt tym się nie przejmował, w wolnorynkowej przedsiębiorstwa naftowe godzą się na to za dodatkową opłatą, którą musimy wkalkulować w cenę paliwa. Jego odbiorcy nie mają jednak czym płacić i w ten sposób powstaje zaklęte koło niemożności. Do większość osiedli i pasiołków przez całe miesiące nie dostarcza się wody i ogrzewania. Władze okręgu są świadome rosnącego zagrożenia i próbują jakoś temu zaradzić. Wicegubernator Gawriłow ma nawet wizję przekształcenia go w oazę szczęścia i dobrobytu. Nie liczy jednak na pomoc z zewnątrz, wierząc, że mieszkańcom uda się poprawić swój byt własnymi siłami. Okręg zawarł już umowę na dostawy paliwa z kampanią naftową "Pałuks", co powinno rozwiązać aktualne kłopoty z zaopatrzeniem w nie. Kupiono niewielki tankowiec o wyporności dwóch tysięcy ton i przystąpiono do budowy na koriackim wybrzeżu zbiorników na paliwo. Po finansowej katastrofie w 1996 r. zaczynają też stabilizować się wpływy do budżetu okręgu, które w ostatnich latach wzrosły czterokrotnie. Jest to zasługa przede wszystkim nowego przedsiębiorstwa połowego "Koriak-Ryba", które potrafiło dostosować się do realiów gospodarki rynkowej. Firma zaczęła eksportować swoje wyroby do Japonii, USA i Chin. To nowa sytuacja, gdyż do tej pory produkty rybne wytwarzane w okręgu były sprzedawane jedynie w Rosji. - Przedsiębiorstwo zaopatruje także nasz rynek, tworzy miejsca pracy i regularnie płaci podatki, dzięki czemu możemy regulować należności wobec sfery budżetowej - wylicza Nikołaj Aniczymowicz. - Z dynamiki rozwoju firmy można też wnioskować, że bankructwo jej nie grozi. Sprzyja też powstawaniu i rozwojowi innych rybackich jednostek. Firmy te dbają o kształcenie kadry, fundują stypendia dla przyszłych pracowników studiujących na uczelniach Dalekiego Wschodu, wspomagają edukację przyszłych nauczycieli i lekarzy, którzy po ukończeniu studiów podejmą pracę w Koriackim Okręgu Autonomicznym. Dbają, aby w przyszłości nie zabrakło specjalistów leczących i uczących ich dzieci. Władze okręgu osiągają też sukcesy w przyciąganiu przedsiębiorstw z innych regionów Federacji Rosyjskiej, głównie z branży rybnej. Jednej z firm z Kraju Przymorskiego np. wydzielono w Rejonie Karagińskim miejsce na zorganizowanie bazy i zezwolono na połów ryb w ramach własnych limitów. W zamian przedsiębiorstwo to zajęło się dostarczaniem ropy naftowej, węgla kamiennego, lekarstw i żywności dla pobliskich osiedli. Wspólnie z Niemcami zamierza również zbudować pierwszą na Dalekim Wschodzie tak nowoczesną przetwórnię rybną. Odpowiednie kontrakty już zostały podpisane. Zwiększy to znacząco zyski przedsiębiorstwa, co powinno spowodować wzrost wpływów z podatków do budżetu okręgu. Dzięki tej inicjatywie powstaną nowe miejsca pracy i ożywi się cały rejon. Władze okręgu próbują zachęcić do inwestowania tu również inne firmy, między innymi polskich rybaków, łowiących mintaje na Morzu Ochockim. Obecnie mają oni swoje bazy w Pietropawłowsku lub w Korei Południowej, gospodarze ziemi Koriaków proponują im tańsze. - Myślimy również o rozwoju innych branż, które do tej pory na naszym terenie w ogóle nie funkcjonowały - informuje Nikołaj Aniczymowicz. - W naszym okręgu występują liczne bogactwa naturalne, których złoża są bardzo zasobne, między innymi złota, platyny, kamieni szlachetnych i ropy naftowej. Gdyby udało nam się uruchomić ich eksploatację, nasze kłopoty szybko by się skończyły. Wydobywając własny węgiel, zaoszczędzilibyśmy duże kwoty, które obecnie przeznaczamy na jego sprowadzenie z Sachalinu i Kraju Nadmorskiego. Ze wstępnych rachunków wynika, że nasz węgiel byłby czterokrotnie tańszy. Jego pokłady zalegają płytko pod powierzchnią ziemi, więc wydobywanie nie jest zbyt skomplikowane. W Rejonie Pienżyńskim już je rozpoczęliśmy. Złoża ropy i gazu dopiero dokumentujemy, ale z przeprowadzonych wstępnych badań wynika, że ich zasoby nie tylko zaspokoją zapotrzebowanie naszego rejonu, ale pozwolą na uzyskiwanie nadwyżek. Największych zysków spodziewamy się z wydobywania platyny, która jest obecnie jednym z najbardziej poszukiwanych na świecie metali. Dzięki występowaniu złóż platyny, nasz okręg jest atrakcyjny dla inwestorów. Wierzymy, że na tej ziemi można godnie i dostatnio żyć. Chcemy przechowywać naszą kulturę, zwyczaje i język dla następnych pokoleń. Pora kończyć rozmowę i udać się na lotnisko, na którym oczekuje mnie już ks. Jarosław. Okazuje się, że jego wizyta w domu dziecka była bardzo udana. Personel i podopieczni przyjęli go bardzo serdecznie, a żegnając się, wyrazili nadzieję, że nie była to ostatnia wizyta księdza w ich placówce. - Postaram się, by nasza Caritas objęła ten ośrodek systematyczną opieką - mówi ks. Jarosław. - Być może w przyszłości rozwiniemy tu także inne formy działalności charytatywnej. Koriacy na pewno zasługują na pomoc. Wracamy do Pietropawłowska. Pora się pakować i ruszać do Magadanu, kolejnego etapu wyprawy. Na lotnisku wita nas Irena, która dzieli się z nami raczej przygnębiającą wiadomością. W czasie konserwacji trawlera zdarzył się wypadek, w którym zginął polski marynarz. Jeszcze dzień wcześniej wraz z kolegami odwiedził siedzibę parafii, która na ten czas zamieniła się w prawdziwy polski klub. Wieczorem ks. Jarosław odprawił Mszę św. o spokój jego duszy. Było mu przykro, że z powodu naszego wyjazdu nie będzie mógł pomodlić się razem z marynarzami przy zwłokach w prosektorium. Na pewno zjawi się tam delegacja z parafii. "Jeżeli Bóg nie istnieje" Z Kamczatki do położonego po drugiej stronie Morza Ochockiego Magadanu nie ma bezpośredniego połączenia lotniczego. A trzeba pokonać jakieś tysiąc kilometrów. Należy więc podróżować okrężną drogą - przez Chabarowsk - ponieważ dopiero tu można dostać się na samolot do "bramy piekieł" - jak dawniej więźniowie nazywali Magadan - pokonując pięć tysięcy zamiast tysiąc kilometrów. Już na lotnisku widać, a raczej czuć, że Magadan leży w innej strefie klimatycznej. Mimo iż jest środek maja, temperatura jest minusowa, leży śnieg, a przenikliwy wiatr zmusza do nałożenia kurtki. Ksiądz Jarosław uspokaja mnie jednak, bym nie wpadał w panikę. Jak na tutejsze warunki, jest ciepło. Zima w Magadanie trwa dziesięć miesięcy, a temperatura w styczniu spada do minus czterdziestu stopni. W głębi lądu, w pobliżu rzeki Kołymy, jest jeszcze chłodniej. Bywa, że słupek rtęci na termometrze wskazuje nawet minus siedemdziesiąt stopni. Miasto robi na mnie dobre wrażenie. Jest pięknie położone na półwyspie, między dwiema zatokami. Mieszka w nim około stu tysięcy osób. Gdyby nie usytuowany na dominującym nad miastem wzgórzu pomnik Ofiar Magadanu, nic by nie wskazywało, że niegdyś było ono stolicą łagrowego imperium NKWD. Monument jest dziełem znanego na świecie rosyjskiego artysty rzeźbiarza awangardowego i twórcy dzieł o tematyce religijnej Ernsta Josifowicza Nieizwiestnego, którego prace znajdują się między innymi w Muzeach Watykańskich. Nosi nazwę "Maska cierpienia". Ma około 30 metrów wysokości i składa się z dwóch części. Z przodu "Maski" można dostrzec nos i oczy, z których płyną łzy przybierające kształty ludzkich twarzy. Na pomniku zawieszony jest dzwonek, który odzywa się za każdym razem, kiedy powieje wiatr, jakby przypominając mieszkańcom i gościom odwiedzającym Magadan, że stąpają po najbardziej umęczonym kawałku rosyjskiej ziemi. Obserwując zachowanie ludzi na ulicach, można pomyśleć, że nie dzwoni na darmo - wielu przechodniów, zwłaszcza starszych, zatrzymuje się i modli za pomordowanych. - Ludzie czują, że to miejsce jest skażone, nieczyste i trzeba coś zrobić, by zostało oczyszczone - komentuje ks. Jarosław. - Gdy w 1991 r. przybył tu z USA ks. Augustyn Mohrbacher, jeden z mieszkańców powiedział mu, że jeżeli Bóg nie istnieje, on prosi, aby istniał... Ludzie właśnie w religii widzą szansę i nadzieję, chociaż o religii prawie nic nie wiedzą. W Magadanie właściwie nie jest potrzebny żaden obelisk, upamiętniający ofiary sowieckiego niewolnictwa. Całe miasto wraz z obwodem jest gigantycznym pomnikiem ku ich pamięci. Wszystko tu zostało wzniesione rękami więźniów. Jeszcze w 1930 r. w tym miejscu nie było żadnych śladów cywilizacji, a terytorium obecnego obwodu magadańskiego wchodziło w skład Kraju Chabarowskiego. W 1931 r. władze sowieckie, wiedząc o zalegających w tej części kraju pokładach złota, postanowiły uruchomić jego eksploatację. W tym celu zorganizowano trust (czyli coś przypominającego holding czy zjednoczenie) "Dalstroj", podlegający początkowo Radzie Pracy i Obrony w Moskwie, a od 1938 r. NKWD. Kierownictwo tej instytucji powołało do życia Zarząd Północno-Wschodnich Poprawczych Obozów Pracy, któremu podlegała rozrastająca się z każdym rokiem sieć łagrów, których w szczytowym okresie było około stu. Tworzyły one w "Archipelagu Gułag" unikatowy system absolutnej władzy nad setkami tysięcy więźniów. Jego funkcjonowanie i efekty, jakie ono przyniosło, potwierdzają tezę, że industrializacja Związku Radzieckiego była rezultatem niewolniczej pracy setek tysięcy więźniów. W całym obwodzie zbudowali oni 4 miasta, 52 osiedla, 4 tys. kilometrów dróg i ulic, z Kołymską Magistralą Samochodową na czele. Dzięki ich niewolniczej pracy funkcjonowały, oprócz kopalń złota, także zakłady wydobywające rudy cyny i ołowiu oraz wzniesiono kilkadziesiąt innych zakładów przemysłowych... Symbolem magadańskich gułagów stała się Kołyma - kraina, której nazwa pochodzi od przepływającej przez nią rzeki - nazwana przez Sołżenicyna "biegunem zimna i okrucieństwa", a przez Szałamowa określona mianem "białego krematorium". Leży ona w strefie koła podbiegunowego, na terenach wiecznej zmarzliny. Zimą temperatury dochodzą tu do minus siedemdziesięciu stopni Celsjusza. Jej krajobraz tworzą wysokie, strome łańcuchy górskie, rozdzielone głębokimi dolinami, w których zimą wieją niezwykle silne wiatry z północy lub z południa. Niewielu więźniów, wyniszczanych katorżniczą pracą w kopalniach złota, wytrzymywało te warunki. Zdaniem ojca Remigiusza Kranca OFM Cap, który został zesłany na Kołymę z Ostroga, budowa kopalń przypominała wznoszenie egipskich piramid. W swoich wspomnieniach opisał, jak to wyglądało. W miejscu wyznaczonym przez geodetę wiercono szereg otworów, do których następnie wkładano dynamit. Po wybuchu i zerwaniu pewnej warstwy ziemi, więźniowie musieli załadować ją na taczki i przewieźć kilkaset metrów dalej. Manewry te powtarzano tak długo, aż w zmarzlinie utworzyły się korytarze (w których łagiernicy kilofami wydobywali urobek), a wokół nich hałdy. Wydobyty surowiec transportowano na koniec korytarza, gdzie był załadowywany do worków wyciąganych na powierzchnię przez innych więźniów. Z czasem zesłańcy zaczynali kopać w bocznych komorach, gdzie praca należała do najtrudniejszych. W ciasnych wnękach, oświetlanych puszkami wypełnionymi płonącym smarem, pracowało po kilku ludzi. Robotnikom brakowało powietrza, więc po dziesięciu godzinach pracy wracali do łagru wykończeni. Złoto z pozyskiwanego przez nich urobku było wypłukiwane latem, kiedy topniał lód skuwający rzekę. Ta operacja była zmechanizowana i należała do nieco lżejszych zajęć. Każda brygda w czasie jednej zmiany musiała uzyskać 6 kg złotonośnych grudek. Za swoją pracę więźniowie otrzymywali 500 g chleba i dwa razy dziennie miskę zupy. Każdy, kto nie wyrabiał normy, otrzymywał pożywienie z tzw. kotła dla dochodiak, czyli dla ludzi zbliżających się ku śmierci. Składało się ono z miski zupy i 400 g chleba dziennie. Ojciec Kranc w swoich wspomnieniach opisuje, że nawet zdrowi i silni ludzie byli gotowi zapłacić każdą cenę za zwolnienie z pracy w kopalni. Obcinali sobie palce siekierą, nie zapinali kufajki, aby łatwiej się przeziębić. Niektórzy nocą wychodzili poza druty obozu i wędrowali przed siebie bez celu. Po kilku dniach w śnieżnych zaspach znajdowano ich zamarznięte ciała. Dodatkowym czynnikiem wyniszczającym psychikę więźniów w Magadanie była izolacja komunikacyjna od reszty kontynentu, wywołująca u nich poczucie całkowitego oderwania od świata. Aż do lat siedemdziesiątych można było dotrzeć tu jedynie statkiem lub samolotem. Nic więc dziwnego, że wśród więźniów zdarzały się ataki histerii. Izolacja od reszty kraju sprawiała też, że kolejni naczelnicy Magadanu stosowali własne "prawo kołymskie". Nawet urzędnicy w Moskwie niejednokrotnie byli przerażeni jego wykładnią. Nierzadko zarządzający łagrami sami wydawali wyroki śmierci, więc zdarzało się, że podzielali los więźniów, nad którymi wcześniej bezlitośnie panowali. Berzin, Garanin, Goglidze i Pawłow zostali rozstrzelani. Wiszniewieckiego i Niekiszewa skazano na 15 lat więzienia. Garanin urząd naczelnika łagrów sprawował tylko przez jeden rok od grudnia 1937 r. do grudnia 1938 r. - ale trwale zapisał się w pamięci wszystkich więźniów. Okres ten -nazwany "garaniszczyzną" - uznano za najczarniejszy czas w historii Kołymy. Na jego rozkaz rozstrzelano 26 tys. więźniów, głównie za niewykonanie norm pracy. Okrutny dowódca odwiedzał obozy pracy przekraczające ustalone normy wydobycia i często osobiście rozstrzeliwał całe brygady więźniów, którym zarzucał oszukiwanie władzy radzieckiej. Wycieńczeni i źle karmieni robotnicy nie są w stanie przekroczyć wyznaczonych norm -twierdził. Nie brał pod uwagę możliwości fałszowania statystyk przez nadzorców, a nie samych zesłańców. Wobec kadry obozowej nie wyciągał żadnych konsekwencji. Przełożeni Garanina zainteresowali się jego poczynaniami, gdy zrealizowanie planu uzależnił od przysłania na Kołymę dodatkowych 47 tys. ludzi do pracy. Z Moskwy przyjechała wówczas komisja, która skontrolowała funkcjonowanie podległych Garaninowi łagrów. Okrutny naczelnik został aresztowany i rozstrzelany. Nie była to jednak kara za zbrodnie popełniane na zesłańcach, ale za szpiegowanie na rzecz Japonii. To niemające nic wspólnego z prawdą wyjaśnienie miało usprawiedliwić NKWD, a winą za bestialskie postępowanie jej funkcjonariusza obarczyć obcy wywiad, który polecił mu zmasakrować Kołymę i nie dopuścić do wykonania planu wydobycia złota. Następcy Garanina potrafili lepiej kamuflować swoje zbrodnie. Straceniem Siergieja Goglidze był zapewne zdziwiony wiceprezydent USA Henry Wallace, który latem 1944 r. odwiedził Kołymę, by się przekonać, czy 80 ton złota rocznie, którym Sowieci płacą za dostawę amerykańskiego uzbrojenia, jest pozyskiwane w ludzkich warunkach. Z Magadanu wyjechał przekonany, że jest to "cudowne miejsce", a Goglidze to "bardzo miły i uprzejmy człowiek, bardzo skuteczny w działaniu i potrafiący zrozumieć ludzi". Podobał mu się zapewne stworzony przez oprawców sztafarz, mający sprawiać wrażenie, że w Magadanie prowadzona jest reedukacja przestępców. To, co pokazano Amerykanom, było szczytem sowieckiej obłudy: przywożonych do Magadanu więźniów witała orkiestra, w mieście działał przeznaczony dla nich teatr, a w każdym łagrze zespół artystyczny. Amerykański prezydent był urzeczony np. nazwami bloków w kobiecych łagrach, w których przebywały dzieci więźniarek. Brzmiały one: "Karmione piersią", "Raczkujące", "Starsze". Dzisiaj o zbrodniach popełnionych w Magadanie mówi się już otwarcie. W znajdującym się tu muzeum, do którego zaprowadził mnie ks. Jarosław, obejrzałem niezwykle ciekawą ekspozycję o łagrowym imperium. Można też zwiedzić dawne więzienie, do którego trafiali wyselekcjonowani więźniowie, którzy w jakikolwiek sposób narazili się władzy. Robi ono wstrząsające wrażenie. Ile istnień ludzkich pochłonął Magadan, nikt nie wie. Od pracowników muzeum można usłyszeć liczbę dwustu tysięcy, ale zdaniem mieszkańców miasta liczba ofiar tej przeklętej ziemi wynosi trzy miliony. Niektórzy twierdzą, że pod każdym stumetrowym odcinkiem drogi budowanej przez więźniów spoczywa sześć trupów. Administracja obozów z oszczędności kazała ich grzebać w miejscu, w którym zmarli z wycieńczenia... Szkielety więźniów, którzy nie przeżyli transportu z Władywostoku spoczywają na dnie Morza Ochockiego. Z każdego konwoju umierało średnio dziesięć procent więźniów. W pamiętnikach wielu z nich, w tym również o. Remigiusza, dziesięciodniowa podróż statkiem przez Morze Japońskie i Ochockie była ukazywana jako przedsmak piekła. Niekiedy w czasie rejsu ginęły całe transporty. Taki los spotkał m.in. 12 tys. więźniów przewożonych parowcem "Dżurma", który utknął w lodzie, tego roku szybciej niż zazwyczaj ścinającym wody Morza Ochockiego. Załogę ewakuowano, ale ratowanie więźniów uznano za "nieekonomiczne". Kiedy w lutym 1934 r. zepsuł się w pobliżu uwięzionego w lodzie statku lodołamacz "Czeluskin" pomoc zaoferowana mu przez obce statki została odrzucona przez władze, ponieważ z tego miejsca można było dostrzec tkwiącą tu od miesięcy "Dżurmę" z 12 tysiącami zlodowaciałych trupów na pokładzie... Wśród ofiar Magadanu byli też Polacy. Dziś trudno precyzyjnie ustalić ich liczbę. Pierwsi zostali tu zesłani w czasie "czystek etnicznych", dokonywanych w latach trzydziestych na dawnych kresach wschodnich Rzeczypospolitej. Traktowano ich jednak jak obywateli sowieckich, więc figurują w odrębnych statystykach. Pierwsze udokumentowane ilościowo transporty Polaków obejmowały grupy żołnierzy Wojska Polskiego, wziętych do niewoli po 17 września 1939 r. na wschodnich terenach II Rzeczypospolitej. Jak wynika z relacji żołnierzy, zbieranych przez delegatów rządu polskiego przy armii Andersa, w latach 1940-1941 na Kołymę przewieziono od 10 do 12 tys. osób. Szacunki te zostały potwierdzone przez sowieckie archiwa. W 1942 r. na mocy układu Sikorski-Majski z Kołymy zwolniono tylko 583 Polaków. Co stało się z pozostałymi, można tylko przypuszczać. Następne transporty polskich więźniów przybywały do Magadanu w latach 1944-1951. Z zeznań świadków wynika, że część z nich przebywała w łagrach jeszcze do 1958 r. Dokładna liczba zesłańców jest trudna do oszacowania. Z rozbieżnych relacji więźniów wynika, że może ona się wahać od kilku do kilkudziesięciu tysięcy. Ciekawe, czy któryś z nich wiedział, że wśród przeklinanych odkrywców kołymskiego złota był także wybitny polski geolog, zesłany na Syberię za udział w powstaniu styczniowym, Jan Czerski. Zmarł on w czasie swojej kolejnej wyprawy naukowej na Kołymę w 1892 r. i został pochowany w Niżnym Kołymsku. Jego imieniem w latach dwudziestych naszego stulecia nazwano pasmo górskie, położone między dolinami rzek Indygirka i Kołyma. Spotkałem Polaków, którzy przeżyli Kołymę i mieszkają jeszcze w Magadanie. Do niedawna bali się przyznać zarówno do swojej narodowości, jak i do przeszłości. To milczenie przełamała pani Frania, która pomogła ks. Augustynowi Mohrabacherowi założyć w stolicy "Złotego Zagłębia" katolicką parafię. Zebrała pierwszą grupę chętnych, którzy przyciągnęli następnych, w większości dawnych łagierników lub ich dzieci. Dziś parafia liczy ponad sto osób. Są wśród nich nie tylko Polacy, ale również Rosjanie i wywiezieni na Kołymę w latach czterdziestych mieszkańcy zachodniej Ukrainy. Wspólnota katolicka, chociaż niewielka, jest dobrze znana w Magadanie jako jedyna grupa ludzi pomagających moralnie i materialnie zesłańcom, którzy przeżyli łagry i pozostali na nieludzkiej ziemi. Na wsparcie ze strony lokalnych władz nikt nie liczy. Po postawieniu monumentu upamiętniającego ofiarę milionów łagierników uznały sprawę za załatwioną i poczuły się zwolnione z obowiązku zajmowania się ich losem, pomimo że najczęściej żyją w biedzie, zapomnieniu i nędzy. Emerytury, które otrzymują, nie wystarczają na zaspokojenie nawet najbardziej podstawowych potrzeb. Dlatego każdy, kto tylko ma okazję, wyjeżdża do innych części Rosji, w których żyje się lżej i taniej. Magadan na przykład opuściło już... 35 tys. osób i dziś liczy on sto tysięcy mieszkańców. Z obwodu natomiast wyjechało 130 tys. osób i żyje w nim już niewiele ponad ćwierć miliona ludzi. Wyjeżdżają głównie młodzi, dobrzy fachowcy, których do Magadanu przyciągnęła perspektywa dobrych zarobków i licznych ulg. Każdy, kto zgodził się tu pracować i był niezłym specjalistą, mógł liczyć na dwukrotnie wyższą pensję i dwa razy dłuższy urlop, bezpłatny dojazd i powrót do stałego miejsca zamieszkania z wyżywieniem w czasie drogi oraz zachowanie mieszkania i meldunku w miejscu stałego pobytu. Obecnie finansowe przywileje zostały odebrane, a dotacje z Moskwy ograniczono do zera. Fachowcy więc wyjeżdżają tak chętnie, jak dawniej chętnie przyjeżdżali. Pozbawione niewolniczej pracy zesłańców firmy nie są w stanie przetrwać w warunkach gospodarki rynkowej. Aż 47 proc. z nich uznano za nierentowne i nierokujące szans na poprawę sytuacji. Był to najgorszy wskaźnik nie tylko na Dalekim Wschodzie, ale także w całej Rosji. Okazało się, że mogły istnieć i przynosić zyski tylko dzięki darmowej pracy więźniów. Nie jest bowiem prawdą, że łagry na Kołymie zlikwidowano w 1956 r. Istniały one przez kilkadziesiąt lat pod nazwą "poprawcze kolonie pracy". W latach siedemdziesiątych w jednej z takich kolonii przebywał m.in. znany radziecki dysydent Andriej Amalrik. W Magadanie kryzysu nie widać. Na pozór życie w mieście toczy się normalnie, tak jak w innych miejscowościach Dalekiego Wschodu. Kryzys widać już na peryferiach. W Ajoku, który obecnie został włączony do stolicy obwodu, czas zatrzymał się w latach siedemdziesiątych. Na wielu publicznych instytucjach jeszcze dziś znajdują się elementy propagandowe z czasów Breżniewa. Dom Dziecka na przykład nadal "zdobi" mozaika informująca, że jego wychowankowie "uczą się i wychowują w duchu Lenina". Od lat nieremontowana infrastruktura tego miasteczka jest w stanie kompletnej ruiny. Wydaje się, że administracja obwodu zdaje sobie sprawę z tragicznej sytuacji, ale jej jedynym dotychczasowym "osiągnięciem" jest ustanowienie w Magadanie strefy wolnocłowej z dużymi preferencjami dla zagranicznych inwestorów. Na razie jednak posunięcie to nie przyniosło spodziewanych rezultatów - nie pojawili się zagraniczni przedsiębiorcy, skłonni zainwestować na "przeklętej ziemi". Gubernator obwodu większość czasu spędza więc na żebraniu o dotacje w Moskwie. Najbiedniejsi mieszkańcy Magadanu, a zwłaszcza weterani Kołymy, mogą liczyć na pomoc parafialnej Caritas, której przedstawiciele systematycznie dostarczają im paczki żywnościowe i lekarstwa. Caritas udziela też finansowych zapomóg, dzięki środkom otrzymywanym od amerykańskiej Służby Miłosierdzia. Grupa inicjatywna z parafii, wspólnie z zespołem młodych naukowców z miejscowego uniwersytetu, wydała opracowanie zawierające dziesięć tysięcy nazwisk osób rozstrzelanych w Magadanie za "antyradziecką działalność" prowadzoną w łagrach, których dokumenty udało się odnaleźć w archiwum. Jest ono bardzo ciekawe, pozwala stwierdzić, że przez Magadan przeszli przedstawiciele naprawdę wielu narodowości, a wśród rozstrzelanych są między innymi Czesi, Włosi, Węgrzy, Bułgarzy, Mongołowie. Sporo jest także Białorusinów i Polaków, ale najwięcej Ukraińców. Praca ta jest jakby wstępem do szczegółowych badań archiwalnych i parafialni aktywiści mają nadzieję, że znajdą się ludzie gotowi kontynuować ich dzieło... - Te badania na pewno warto kontynuować - twierdzi ks. Jarosław. - Z odkrywanych dokumentów wyłania się nieznany dotąd obraz Kołymy - nie tylko jako "nieludzkiej ziemi", ale również, chociaż trudno w to uwierzyć, jako symbol ludzkiego heroizmu, wiary i wręcz niewiarygodnych sił fizycznych i moralnych człowieka. Mimo że na Kołymie nie było zbiorowych buntów na taką skalę jak np. w Workucie czy Norylsku, mimo iż ucieczki stąd -zwłaszcza udane - zdarzały się bardzo rzadko, opór wobec łagrowego systemu wartości istniał i przybierał najróżniejsze formy. O żyjących w Magadanie do dziś byłych łagiernikach przypomina często administrator apostolski Wschodniej Syberii bp Jerzy Mazur, który spotkał się z nimi podczas swojej pierwszej wizyty w tym mieście w sali Biblioteki Obwodowej, by podziękowć za świadectwo ich życia. Wizyta w parafii znajdującej się przy głównej ul. Lenina pozwala też na wysnucie wniosku, że "klimat" Magadanu wpływa także na styl jej funkcjonowania. Dwaj amerykańscy księża - Michael i Dawid - którzy pracują tu, od kiedy ks. Augustyn przeszedł na emeryturę, posługują w ciszy, modlitewnym skupieniu i zadumaniu nad Rosją i ofiarami nieludzkiej ziemi. Żyją bardzo ubogo, jak eremici. Jeden z nich nie ma nawet własnego kąta i śpi w kaplicy. Panujący w Magadanie klimat nie jest dla nich straszny, ponieważ obaj pochodzą z Alaski. Księżom pomaga kilka sióstr z Instytutu Świeckiego "Dom Madonny", który powstał w USA w latach osiemdziesiątych. Magadańską parafię spośród innych wspólnot Dalekiego Wschodu wyróżnia obecność w jej życiu wschodniej duchowości. Wiąże się to nie tylko z wpływem prawosławia, ale ze znaczącym odsetkiem wśród wiernych grekokatolików. Ta różnorodność ułatwia wspólnocie kontakty ekumeniczne, które są bardzo dobre zwłaszcza z prawosławnymi. Nieźle układa się również współpraca z protestantami, szczególnie z prowadzonym przez nich Instytutem Biblijnym im. św. Jakuba. Parafia systematycznie się rozrasta i coraz częściej mówi się tu o budowie kościoła. W obecnej kaplicy, mieszczącej się w przystosowanym do sprawowania liturgii mieszkaniu ks. Augustyna, wierni już się nie mieszczą. Sporo jest wśród nich dzieci i młodzieży. W tym roku dwóch chłopców zamierza wstąpić do seminarium duchownego. Parafia wróciła na swoje Magadan dzielą od Władywostoku trzy tysiące kilometrów. Odległość tę, wraz z księdzem Jarosławem, pokonuję w wypróbowany sposób - na raty. W Chabarowsku, by nie tracić czasu, przesiadamy się na popołudniowy pociąg, który przemierzając cały Kraj Przymorski wzdłuż Ussuri, rano następnego dnia dotrze do jego stolicy. Przejedziemy osiemset kilometrów. Trasa naszej podróży wiedzie szlakiem wytyczonym przez znanego podróżnika i badacza Mikołaja Przewalskiego - Polaka pochodzącego z Witebszczyzny, niesłusznie uważanego za Rosjanina, który znany jest nie tylko jako odkrywca dzikiego konia, ale i badacz doliny Ussuri. Później, podążając jego śladami, wytyczono i przeprowadzono ostatnią nitkę Transsyberyjskiej Magistrali Kolejowej, która przyczyniła się do rozwoju gospodarczego tego regionu i zadecydowała o jego silnym związaniu z Rosją. Mimo iż według większości przewodników teren ten jest silnie uprzemysłowiony, w jego herbie i na fladze widnieje wizerunek tygrysa. Podróżując pociągiem, można się przekonać, że symbol ten jest wciąż adekwatny. Z okien wagonu nie widać wprawdzie żywych okazów tego ussuryjskiego kota, ale setki kilometrów tajgi ciągnącej się wzdłuż torów pozwalają przypuszczać, że obszar ten musi obfitować w zwierzynę. Zapewne żyją tu również amurskie tygrysy - symboliczne dla tego regionu zwierzęta. Dopiero na południu Przymorza lasy rzedną i zaczynają się pojawiać pola uprawne. Władywostok, wyrastający nagle zza zakrętu kolejowej magistrali, okazuje się nie tylko jednym z największych, ale i najładniejszych miast Dalekiego Wschodu. Nie bez powodu więc pretenduje do roli stolicy regionu. Wskazuje na nią na przykład nazwa, która jest skróconą zbitką dwóch rosyjskich słów, a w polskim tłumaczeniu brzmi "władca Wschodu". Czuje się w nim jakiś wyjątkowy charakter. Władywostok jest amfiteatralnie położony na zboczach południowego krańca Półwyspu Murawiowa Amurskiego, wokół zatoki Złoty Róg oraz wzdłuż wschodniego brzegu Zatoki Amurskiej. Ulice i prospekty z położonych na wzgórzach dzielnic schodzą aż na brzeg zatok i zalewów. Jego centrum, chociaż można w nim spotkać wszystkie sowieckie pomniki, ma raczej rosyjski charakter i można tu bez trudu rozpoznać niezniszczone w czasie wojny ślady architektury carskiego imperium. Aż trudno uwierzyć, że gród ten, o warownym wówczas charakterze, założono w 1860 r., a prawa miejskie przyznano mu dwadzieścia lat później. Dziś we Władywostoku łatwo dostrzec oznaki otwierania się, zupełnie odizolowanego do 1992 roku miasta i zamkniętego dla zagranicznych statków portu, na świat. Liczne afisze i plakaty informują o odbywających się tu międzynarodowych spotkaniach, konferencjach i kongresach. - Do Władywostoku przyjeżdża obecnie od 150 do 200 zagranicznych delegacji rocznie, które starają się nawiązać kontakty z miejscowymi przedsiębiorcami - mówi dobrze znający władywostockie realia ks. Jarosław Wiśniewski. - Wiele państw, m.in. Indie, Korea, Stany Zjednoczone, Japonia czy Wietnam, otworzyło tu konsulaty generalne. Cel naszej podróży, czyli katolicka parafia odrodzona przez amerykańskich księży, leży blisko centrum - na zboczu wzgórza, w pobliżu głównej ulicy. Świątynia, pełniąca niegdyś rolę katedry władywostockiej diecezji, widoczna jest z daleka. Świadczy o obecności w tym mieście polskiej diaspory, która znacząco przyczyniła się do jego rozwoju. Jej gospodarzem jest witający nas w progu amerykański kapłan Miron Effing, dziekan Władywostoku, który jako jeden z pierwszych księży katolickich rozpoczął posługę na Dalekim Wschodzie. Świetnie mówi po rosyjsku i od razu widać, że dobrze czuje się wśród tutejszych katolików. Postawny, ubrany w kraciastą koszulę i dżinsy, szybko się poruszający i wydający zdawkowe plecenia, wygląda bardziej jak gospodarz-menedżer oderwany nagle od interesów, niż ksiądz. Po kilku dniach pobytu we Władywostoku mogłem się przekonać, że to pierwsze wrażenie było mylące. Ksiądz Miron imponuje także głęboką duchowością i gorliwym wypełnianiem obowiązków duszpasterskich, dalekim od "amerykańskich nowinek". Okazał się również znakomitym menedżerem, ale - jak sam przyznał - został nim z konieczności. Skuteczne głoszenie Dobrej Nowiny wymaga w Rosji dużych środków finansowych. Ksiądz proboszcz musi utrzymać siebie, pomagającego mu w pracy duszpasterskiej ks. Daniela - także Amerykanina, ale polskiego pochodzenia - oraz kilkunastoosobowe grono świeckich współpracowników. Musi też zdobyć środki na remont odzyskanej przez wspólnotę katolicką neogotyckiej świątyni oraz na funkcjonowanie kilku wspólnot należących do jego dekanatu. Każdego dnia wiele godzin spędza przy komputerze na łączeniu się za pomocą poczty elektronicznej z Ameryką. "Puka" do różnych instytucji i osób prywatnych, prosząc o finansowe wsparcie realizowanych przez parafię programów. Kiedy oprowadza mnie po kościele i pokazuje swoje dokonania, nie mam wątpliwości, że nie marnuje ofiarowanych mu pieniędzy. Na potrzeby swoje i ks. Daniela przeznacza ich najmniej. Sam mieszka w niewielkim pokoiku pod zakrystią, a jego wikary w salce przy chórze, która jest tak ciasna, że łóżko musiał ustawić na szafie. Przy parafii działa kilkanaście grup, zajmujących się różnymi formami duszpasterstwa. Są wśród nich m.in.: Caritas, Centrum Obrony Życia - ratujące nienarodzone dzieci, redakcja dekanalnej gazety, biblioteka, szkoła niedzielna, a nawet archiwum, w którym są gromadzone materiały pieczołowicie zbierane w różnych zakątkach świata, dotyczące przeszłości Kościoła władywostockiego, a także ostatniego biskupa diecezji, który umarł w opinii świętości. Sporo kosztuje remont zwróconej parafii świątyni, zbudowanej ze składek władywostockiej Polonii na początku XX wieku, w miejscu spalonego niewielkiego drewnianego kościółka, wzniesionego kilkanaście lat wcześniej. Odzyskanie kościoła przez katolicką wspólnotę zakrawa niemal na cud. Jest to bowiem jedyny obiekt kultu na terenie całej Administratury Apostolskiej Wschodniej Syberii oddany przez władze prawowitym właścicielom. Dobrze świadczy to zarówno o miejscowych władzach, jak i o operatywności ks. Mirona. Kapłan jednak nie przecenia swojej roli w tej sprawie, a odzyskanie dawnej katedry władywostockiej diecezji uważa po prostu za szczęśliwy zbieg okoliczności. - W końcowym okresie istnienia Związku Sowieckiego w kościele o całkowicie przebudowanym wnętrzu mieściło się archiwum - wspomina ks. Miron. - Ponieważ stan techniczny budynku był fatalny, władze postanowiły wybudować nowy obiekt dla archiwum, a kościół wyremontować i przekształcić w salę koncertową. W dobrym czasie i w sprzyjających okolicznościach podjęliśmy starania o zwrot świątyni. Tym bardziej że zapewniliśmy władze, że w kościele będziemy organizować koncerty organowe dla mieszkańców Władywostoku. W najbliższą niedzielę ja i ks. Jarosław mogliśmy się przekonać, że istotnie się one odbywają i cieszą się ogromnym powodzeniem. Jest to zasługa młodego ks. Daniela, zakochanego w sztuce i muzyce kościelnej. Udało mu się sprowadzić ze Stanów Zjednoczonych organy elektroniczne odpowiedniej wielkości i wyszkolić utalentowaną organistkę. Na koncerty w jej wykonaniu chętnie przychodzą mieszkańcy miasta. - Początkowo zapraszaliśmy na nie wszystkich chętnych - opowiada ks. Daniel. -Przychodziło jednak tak wielu ludzi, że musieliśmy wprowadzić bilety. W kościele mamy bowiem tylko 250 miejsc siedzących. Wielu melomanów ma do nas o to pretensje. Bilety rozchodzą się błyskawicznie i często już dwa tygodnie przed koncertem nie można ich kupić. Imprezy muzyczne organizowane przez władywostocką parafię są z pewnością bardzo udanym pomysłem, ułatwiającym katolikom prowadzenie ewangelizacji. Są one propagowane i dobrze oceniane przez miejscowe mass media. Dzięki temu o istnieniu parafii wie prawie każdy. - Wszyscy liczący się we Władywostoku muzycy, a zwłaszcza śpiewacy, chcą występować w naszym kościele - twierdzi ks. Daniel. - Urzeka ich atmosfera panująca w naszej świątyni i muzyka poświęcona Bogu. Katolicka parafia jest dobrze znana we Władywostoku nie tylko dzięki koncertom. Informacje o różnych formach prowadzonej działalności pojawiają się w mieście przy okazji wszystkich kościelnych świąt. Wtedy też do mieszkańców kierowane są szczególnie serdeczne zaproszenia do udziału w uroczystych nabożeństwach. Innym pomysłem ks. Mirona na dotarcie z Dobrą Nowiną do jak największej liczby osób jest korespondencyjny kurs ewangelizacyjny, przygotowujący do przyjęcia sakramentu chrztu. Kiedy odwiedziłem parafię, uczestniczyło w nim około czterystu osób. Mimo odzyskania świątyni warunki lokalowe parafii są nadal trudne. Wnętrze kościoła nie jest jeszcze całkowicie odtworzone. Nie został usunięty najniższy strop, ponieważ różnym grupom parafialnym przydają się zbudowane pod nim pomieszczenia. Brakuje także pieniędzy na odbudowę zniszczonego przez bolszewików domu parafialnego. Obecnie ks. Miron koncentruje się na elementach dekoracyjnych świątyni, takich jak witraże, których renowacja czy wykonanie są bardzo kosztowne. Polskie korzenie Władywostocka parafia liczy około czterystu wiernych. Są to w większości ludzie młodzi, dwadziesto-trzydziestoletni. Wśród nich jest niewiele dzieci i starych babuszek. Przeważają Rosjanie lub osoby różnych narodowości, uważające siebie za Rosjan, więc językiem obowiązującym we wspólnocie jest rosyjski. Tylko najstarsi parafianie są świadomi, że wspólnota ma polskie korzenie. Nie znaczy to, że ksiądz Miron jest nastawiony niechętnie do Polaków. Bardzo dobrze układa mu się współpraca na przykład z Polskim Stowarzyszeniem "Gmina", skupiającym około sześćdziesięciu przeważnie starszych osób, rzadko już pamiętających ojczysty język. Animująca działalność polskiej organizacji emerytowana profesor Rosyjskiej Akademii Nauk Mirosława Jefimowa należy do grupy najbardziej aktywnych parafian. Zachęcona przez ks. Mirona, prowadzi archiwum, w którym są gromadzone dokumenty dotyczące dziejów parafii, a zwłaszcza biskupa Karola Śliwowskiego - jedynego ordynariusza diecezji władywostockiej. Pani Mirosława wkłada wiele trudu w odnajdywanie ich w rosyjskich i polskich archiwach. Historia Kościoła władywostockiego nie doczekała się jeszcze żadnego opracowania, a na pewno warta jest ocalenia od zapomnienia. - Powstanie na tych terenach Kościoła katolickiego, a więc i parafii czy nieistniejącej dziś diecezji, związane jest z pojawieniem się we Władywostoku polskiej diaspory -opowiada Mirosława Jefimowa. - Gdyby nie ingerencja władz, to właśnie kościół katolicki, a nie prawosławna cerkiew, byłby pierwszą świątynią wybudowaną w tym mieście. Polacy wpływali na atmosferę Władywostoku i tworzyli jego elitę. To oni zbudowali na gruzach legendarnej stolicy cesarstwa Bo-Hai port, wokół którego później rozwinęło się miasto. Nie wszyscy byli zesłańcami bądź ich potomkami. Wielu z nich było ludźmi wolnymi, którzy przyjechali w te strony w poszukiwaniu pracy, ponieważ carskie władze utrudniały im awans zawodowy w ojczystych stronach. Tu byli traktowani w sposób wyjątkowy. Każdy, kto zdecydował się wziąć udział w "oswojeniu" Primoria, mógł liczyć na szczególne przywileje, na przykład na roczny urlop po dziesięciu latach pracy, specjalne dodatki do pensji, możliwość bezpłatnego otrzymania działki na założenie własnego gospodarstwa, ulgi podatkowe itp. Polacy zawsze odgrywali ważną rolę we Władywostoku. W ich rękach na przykład znajdowały się powstające w mieście szpitale i sądy. Decydującą rolę odgrywali również w życiu gospodarczym i kulturalnym. Pod koniec ubiegłego wieku polska społeczność w mieście liczyła około 10 tys. osób i liczba ta systematycznie rosła. Władywostok, po doprowadzeniu do niego linii kolejowej, zaczynał spełniać rolę okna Rosji na Azję, sprzyjającego bogaceniu się mieszkańców. Pierwszy kościółek został tu wybudowany przez Polaków w 1891 r. Gdy spłonął, katolicy postarali się o zezwolenie na budowę nowej, tym razem okazałej świątyni, podkreślającej ich obecność w mieście. Wojna rosyjsko-japońska i rewolucja 1905 r. opóźniły zrealizowanie tego zamiaru. Dopiero w 1909 r. przystąpiono do budowy świątyni, która została ukończona w 1921 r. Nie wystarczyło jednak pieniędzy na wybudowanie wież. Pierwsza wojna światowa spowodowała zubożenie polskiego środowiska, które w tym czasie powiększyło się liczebnie. Z Syberii i Dalekiego Wschodu przybyli do Władywostoku, wolnego jeszcze od wpływów bolszewickich, polscy bieżeńcy. Aby uniknąć bezpośredniej konfrontacji z Japonią, na terenie Kraju Przymorskiego utworzono Republikę Dalekiego Wschodu. To proklamowane w kwietniu 1920 r. państwo formalnie było niezależne od Rosji Radzieckiej. Jednak to bolszewicy kierowali jego polityką, dbając jednocześnie o pozory i powstrzymując się od ideologicznych działań. Dopiero gdy w październiku 1922 r. ostatnie oddziały japońskie opuściły Władywostok, Republika Dalekiego Wschodu została włączona do Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Także wówczas prowadzono tu raczej ostrożną politykę i dlatego Stolica Apostolska mogła powołać diecezję władywostocką, bezpośrednio zależną od Rzymu. Miało to miejsce 2 lutego 1923 r. W jej granicach znalazły się: Kraj Przymorski, Kraj Amurski, północny Sachalin i polskie parafie katolickie w chińskim Harbinie. Diecezja obejmowała 6 parafii, w których wśród około 20 tys. wiernych pracowało sześciu księży. Na jej czele stanął bp Karol Śliwowski, wcześniej (od 1912 r.) administrator parafii władywostockiej, dziekan władywostocki (od 1920 r.), gorliwy kapłan, w gronie Polaków znany z działalności duszpasterskiej i społecznej. Bolszewicy początkowo tolerowali istnienie diecezji. Szybko jednak zaczęli szykanować biskupa Śliwowskiego. Co dwa dni czekiści dokonywali w jego domu prowierki, czyli rewizji, aż wreszcie wyrzucili go z plebanii i zmusili do osiedlenia się w odległej o 20 km od Władywostoku wsi Sedanka, gdzie pozostawał pod "opieką" Kazimiery Piotrowskiej i został objęty nieustannym nadzorem. Nie mógł też wykonywać żadnych funkcji duszpasterskich. Na początku mógł go legalnie odwiedzać spowiednik - proboszcz władywostocki ks. Jerzy Jurkiewicz. Po jego aresztowaniu i zesłaniu do łagru na Sołowkach, co nastąpiło prawdopodobnie w 1932 r., biskup pozostał sam. Po oskarżeniu go o szpiegostwo na rzecz Polski, za co - jak twierdzono - otrzymał Krzyż Komandorski z gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, zachowywał się bardzo ostrożnie. Na przykład na otrzymane w latach 1926 i 1927 od Prymasa Polski kard. Augusta Hlonda życzenia świąteczne odpowiedział zdawkowo, nie dołączając żadnych informacji o sobie. Losem biskupa Śliwowskiego interesowały się władze polskie. W sierpniu 1929 r., na polecenie K. Symonolewicza kierownika delegacji Rzeczpospolitej Polskiej w Harbinie, księdza biskupa odwiedził udający się do Chin znany mu student orientalistyki Władysław Pelc. Udało mu się zmylić czujność straży i zapytać biskupa, czy chce, aby rząd polski starał się o jego zwolnienie. Biskup jednak nie przyjął tej propozycji i poprosił, by Rzeczpospolita o nim zapomniała, bo wszelkie kontakty z ojczyzną pogarszają tylko jego położenie. Poselstwo polskie w Japonii usiłowało przekazywać biskupowi pomoc finansową. Aby władze sowieckie nie dowiedziały się, że pochodzi ona z Polski, skorzystano z japońskiego pośrednictwa. Bp Śliwowski zmarł w odosobnieniu w 1933 r. w wieku 78 lat. Pochowany został bez udziału kapłana na starym cmentarzu w Sedance. Najprawdopodobniej na prośbę polskich władz konsularnych w pogrzebie wziął udział konsul niemiecki z Władywostoku. Być może również dzięki jego pomocy ciało biskupa udało się złożyć w cynowej trumnie, by w przyszłości zwłoki można było przewieźć do Polski. Po dwóch latach grób biskupa został rozbity i splądrowany, a zmarłego trzeba było pogrzebać ponownie. - Dzisiaj ludzi profanujących groby nazywa się "hienami" - konstatuje prof. Mirosława Jefimowa. - Ja jednak bałabym się potępiać sprawców zniszczenia mogiły biskupa Śliwowskiego. Przypuszczam, że zrobili to po prostu z biedy. Szalały wówczas różne epidemie, a ludzie masowo umierali z głodu. Ludzie wiedzieli, że biskupa pochowano w bogatych szatach liturgicznych i z pierścieniem... Ci, którzy rozbili jego grób, na pewno spodziewali się znaleźć w nim jakieś kosztowności. Nieludzkie warunki upodlają człowieka i zmuszają do dokonywania nieludzkich czynów. Dom, w którym mieszkał biskup Karol Śliwowski, stoi do dziś, podobnie jak kilkanaście innych drewnianych budynków pamiętających tamte czasy. Zaniedbane, opuszczone, otoczone górami śmieci sprawiają wrażenie slumsów. Dziś już nikt z odwiedzających Władywostok pewnie nie pamięta, że są to pozostałości po starej polskiej dzielnicy. Być może w którymś z tych domów spotykali się na modlitwie członkowie "kontrrewolucyjnej religijnej grupy", wykrytej w 1938 r. przez NKWD, której pięciu członków skazano na śmierć i rozstrzelano... Pozbawiona księdza parafia w owym czasie już nie istniała, a jej majątek został skonfiskowany. Proboszcz władywostocki ks. Jerzy Jurkiewicz był ostatnim katolickim księdzem, który pracował na Wschodniej Syberii. Został uwięziony i nigdy już nie odzyskał wolności. Wielokrotnie był przenoszony z łagru do łagru i prawdopodobnie zmarł w którymś z nich. W 1937 r. przebywał w obozie o nazwie Stacja Jaja. Jest to ostatnie miejsce, w którym znaleziono ślady jego pobytu. - Grobu biskupa Śliwowskiego nie udało się odnaleźć - mówi prof. Mirosława Jefimowa. - Nie tracimy jednak nadziei i skrupulatnie sprawdzamy wszystkie hipotezy. Dzięki pomocy miejscowego oddziału Naukowo-Informacyjnego Centrum "Memoriał" udało się nam odzyskać niektóre rzeczy osobiste biskupa, przechowywane w archiwum KGB. Jest wśród nich Pismo Święte w języku polskim, maszyna do pisania z polskimi czcionkami, a także binokle... Historia Polaków we Władywostoku jest bardzo ciekawa i warto, by jej badaniem zajęli się profesjonaliści. Dziś jednak ważniejsza jest przyszłość władywostockiej Polonii, która nie obudziła się jeszcze z sowieckiego snu i jest na najlepszej drodze do całkowitego zapomnienia o swojej tożsamości narodowej. Chociaż, według paszportowych statystyk, w mieście żyje 980 osób narodowości polskiej, nieoficjalnie wiadomo, że ta liczba jest co najmniej czterokrotnie większa. Aby się o tym przekonać, wystarczy przejrzeć książkę telefoniczną. Roi się w niej od tak polskich nazwisk jak Mickiewicz czy Sienkiewicz. W większości są to osoby, które do Władywostoku przyjechały w poszukiwaniu pracy po II wojnie światowej z byłych kresów wschodnich Rzeczypospolitej i w spisach ludności figurują jako Białorusini lub Ukraińcy. Profesor Jefimowa np. przybyła do Władywostoku wraz z rodzicami pochodzącymi z Białej Cerkwi na Żytomierszczyźnie i oficjalnie w dokumentach ma wpisaną narodowość ukraińską. Martwi się, że mimo podejmowanych przez nią wysiłków niewielu rodaków chce dołączyć do polskiego stowarzyszenia. - Jesteśmy biedną, pozbawioną funduszy organizacją, niemającą nawet siedziby, złożoną przede wszystkim z emerytów - ubolewa. - Nasze możliwości są bardzo ograniczone. W porównaniu ze Stowarzyszeniem Ormian, wspieranym przez zamożnych braci, nie stanowimy zbyt wielkiej siły. "Gmina" jednak liczy się w mieście głównie dzięki wysokiemu poziomowi intelektualnemu. Ponad połowę jej członków stanowią emerytowani profesorowie wyższych uczelni, legitymujący się poważnym dorobkiem w zakresie nauk ścisłych, geologii i geografii. Dlatego też stowarzyszenie może być członkiem zbiorowym Przymorskiego Oddziału Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego i korzystać z jego pomieszczeń. Wpisuje się tym samym w tradycje, zapoczątkowane przez Bronisława Piłsudskiego, który w latach 1899-1902 - dzięki staraniom Towarzystwa Badań Kraju Amurskiego - pracował jako kustosz w Muzeum Krajoznawczym. Zajmował się systematyzowaniem zbiorów zgromadzonych wcześniej na Sachalinie, prowadził bibliotekę naukową, współpracował z miejscowym dziennikiem statystycznym oraz pisał artykuły na tematy etnograficzne. Do dziś we władywostockich placówkach naukowych można odnaleźć ślady jego działalności i spotkać wdzięczną pamięć o nim, zwłaszcza w Towarzystwie Geograficznym. Największą część spuścizny tego badacza zgromadzono w jego archiwum. Dzięki temu jest szansa na uporządkowanie i opublikowanie jego dorobku. "Gmina" organizuje również różne cykliczne imprezy, na przykład uczestniczy we wszystkich festiwalach mniejszości narodowych odbywających się w mieście, zaprasza do Władywostoku goszczące w Rosji polskie wystawy. Doceniając działalność stowarzyszenia, gubernator Kraju Nadmorskiego zaprosił jego przedstawicieli do Rady Konsultacyjnej ds. Narodowości. - Gdyby z Polski przyjechał tu nauczyciel języka polskiego - marzy prof. Jefimowa -mielibyśmy z pewnością lepsze osiągnięcia w odradzaniu polskości. Nikt z nas nie zna języka polskiego na tyle dobrze, by uczyć go innych. Niewiele też wiemy o Polsce, o jej kulturze czy historii. Nie stać nas jednak na pokrycie kosztów pobytu u nas polskiego pedagoga oraz na wypłacanie mu pensji. Liczymy na pomoc "Wspólnoty Polskiej". Pieniądze wydane na ten cel na pewno nie zostaną zmarnowane. Jeżeli dzisiaj nie pozyskamy młodych i nie zainteresujemy ich polską kulturą, za kilkanaście lat po Polakach zostanie we Władywostoku tylko wspomnienie. Obecnie władze są przychylnie nastawione do polskości, można więc wiele zrobić. Trzeba wykorzystać tę sytuację i wprowadzić nauczanie języka polskiego w szkołach średnich, a nawet na uniwersytecie. W mieście mogłoby też powstać Centrum Polskiej Kultury. Czy marzenia władywostockich Polaków się spełnią, czas pokaże. Na razie wiele wskazuje na to, że w ojczystym kraju rzadko pamięta się o nich, a świadczy o tym chociażby fakt, że coraz rzadziej otrzymują polską prasę i książki. W cieniu chińskiej inwazji Ksiądz Miron martwi się, że z powodu braku pieniędzy prace przy budowie świątyni postępują zbyt wolno. Od swoich parafian nie może jednak wymagać większej hojności. Często spotyka się z pretensjami mieszkańców Władywostoku, że "traci pieniądze" na remont kościoła, gdy tylu ludzi w mieście potrzebuje ich na chleb. Odpiera te zarzuty, mówiąc zazwyczaj, że do wyremontowania katedry został zobowiązany przez władze miasta, które od tego uzależniły zwrot świątyni Kościołowi katolickiemu. Nie ukrywa jednak, że czasem sam ma wątpliwości, co jest ważniejsze - mury czy ludzie. Prawie 650-tysięczne miasto - w czasach sowieckich uznawane za perłę Dalekiego Wschodu - boleśnie przeżywa kryzys gospodarczy. Wiele osób tęskni dziś za minioną epoką i trudno im się dziwić. Mimo że aż do 1992 r. znajdowało się w strefie zamkniętej dla cudzoziemców, mieszkańcom żyło się nieźle. Do rozwoju miasta przyczyniło się utworzenie tu głównej bazy Floty Oceanu Spokojnego z rozbudowanym zapleczem lądowym. W latach 1960-1990, gdy obowiązywała specjalna uchwała sowieckiego rządu "O rozwoju miasta Władywostoku", dwukrotnie powiększyła się liczba jego mieszkańców. Powstała też nowa infrastruktura socjalna, komunikacyjna, naukowa i kulturalna. Na początku 1990 r. w mieście funkcjonowało dziewięć wyższych uczelni, sześć teatrów i kilkanaście różnych instytucji kulturalnych, wśród nich muzea, filharmonia, orkiestry symfoniczne. Zbudowano również szereg zakładów przemysłowych. Połowa z nich zaspokajała potrzeby stacjonującej we Władywostoku floty, a także rozmieszczonych w Kraju Przymorskim lotnictwa, wojsk rakietowych i armii lądowej. Rozpad Związku Radzieckiego spowodował generalną restrukturyzację postsowieckich sił zbrojnych, która polegała między innymi na częściowej ich likwidacji. Flota Oceanu Spokojnego, dysponująca w szczytowym okresie swojej potęgi 50 okrętami nawodnymi i 60 podwodnymi, w tym 25 mającymi na pokładzie broń atomową, na początku lat dziewięćdziesiątych została zredukowana o 25 proc. Po pewnym czasie okręty zostały wycofane z władywostockich red, a główną bazę przeniesiono do Fokina - wsi, która dopiero po interwencji dowódców wojskowych przed trzema laty uzyskała prawa miejskie. O utracie znaczenia armady świadczy fakt sprzedania na złom jedynego lotniskowca, który wykorzystywała tylko przez 10 lat... Niepotrzebne okazało się budowane przez lata zaplecze remontowe, szkoleniowe, naukowo-techniczne i socjalne dla marynarzy i ich rodzin, a dziesiątki tysięcy zatrudnionych w nim ludzi straciło zatrudnienie. Restrukturyzacja floty odsłoniła też ukrywane dotąd problemy ekologiczne - skażenie gruntu i wody - związane ze stacjonowaniem okrętów wojennych przy władywostockich nabrzeżach. Wycofane z eksploatacji jednostki, także o napędzie atomowym, zatapiano w zatoce Małyj Uliss. Zwykle nie wymontowywano z nich zużytych reaktorów atomowych. Kryzys gospodarczy dotknął większość zakładów przemysłowych produkujących na potrzeby armii, a także sektor cywilny. Produkcja we władywostockich firmach spadła o 50 proc., a zakłady okazały się niesamodzielne i silnie uzależnione od moskiewskich dotacji. Ujawniła się mała konkurencyjność produkowanych tu wyrobów, w porównaniu z wytwarzanymi w europejskiej części Rosji, ze względu na wysokie ceny energii, siły roboczej i koszty transportu. W mieście pojawiły się nieznane dotąd zjawiska, takie jak jawne lub ukryte bezrobocie czy brak pieniędzy na chleb. - Wiedząc, w jakim położeniu znajduje się tutejsze społeczeństwo, od początku naszej obecności we Władywostoku staraliśmy się podejmować różne dzieła miłosierdzia - mówi ks. Miron. - Opiekujemy się m.in. bezdomnymi, dziećmi ulicy, więźniami i staruszkami. Prowadzimy również aktywną działalność w obronie życia nienarodzonych. W latach dziewięćdziesiątych liczba aborcji wzrastała lawinowo i stało się to jedynym z największych zagrożeń dla tutejszego społeczeństwa. Na jedno urodzone dziecko przypadają aż trzy (!) tzw. zabiegi przerywania ciąży. Jest to najwyższy wskaźnik w Rosji, gdzie średnio na jedno urodzone dziecko przypadają dwie aborcje. Jeśli nie powstrzymamy tej plagi, za sto lat teren ten będą zamieszkiwać nie Rosjanie, a Chińczycy. Obawy ks. Mirona potwierdzają dane demograficzne z obu stron granicy. Region chiński, sąsiadujący przez Ussuri z Krajem Nadmorskim - w którym żyje obecnie 2 mln 200 tys. ludzi - zamieszkuje... 70 mln osób. Spadek liczby dzieci w rosyjskich rodzinach nie może więc nie martwić, zwłaszcza katolickiej wspólnoty. Prowadzoną przez parafię działalnością na rzecz obrony życia kieruje pomocnik księdza proboszcza ds. ewangelizacji Jura - młody nauczyciel biologii w jednej z miejscowych szkół. - Praca ta nie jest łatwa - opowiada Jura. - Aborcja jest tu traktowana jako coś normalnego i niezasługującego na potępienie. Zdecydowana większość lekarzy, do których zwracają się niezamężne kobiety oczekujące dziecka, nie tylko doradza im aborcję, ale często ukazuje ją jako jedyne i najlepsze rozwiązanie... Podobne propozycje lekarze składają też kobietom zamężnym, także tym, które mają tylko jedno dziecko. Dlatego też w ostatnich latach nie tylko we Władywostoku, ale na całym Przymorzu najczęściej spotykany jest model rodziny "dwa plus jeden". Uważam, że winę za taką sytuację ponoszą nie tylko lekarze. Przyczyna tkwi także w biedzie oraz w całym systemie wychowawczym, zachęcającym społeczeństwo do przyjemnego życia i traktowania dzieci jako niepotrzebnego obciążenia. Podejmowane przez nas działania mają na celu niesienie bezpośredniej pomocy kobietom, które zdecydowały się urodzić dziecko, a znajdują się w trudnej sytuacji, a także powinny spełniać funkcję popularyzatorskoformacyjną, kształtującą postawy przyjazne życiu. Z inicjatywy parafii w dwóch szpitalach we Władywostoku prowadzą działalność punkty konsultacyjne, w których odpowiednio przygotowani pracownicy i wolontariusze spotykają się z kobietami, które myślą o aborcji. Starają się przekonać je, by tego nie robiły, zapraszając jednocześnie do Centurm Obrony Życia, w którym mogą one liczyć na stałą pomoc rzeczową i finansową, a także psychologiczną czy pedagogiczną. W ten sposób udało się uratować już sporo istnień ludzkich. Innymi formami działań na rzecz obrony życia są kursy, spotkania i seminaria, których uczestniczki poznają podstawowe pojęcia, na przykład czym jest życie, kiedy się zaczyna itp. Chodzi w nich o zmianę nastawienia społecznego wobec poczętego życia i o to, by młode dziewczęta nie traktowały aborcji jak najbardziej dostępnego środka antykoncepcyjnego. W ciągu sześciu lat działalności parafialnym obrońcom życia udało się zapoznać z ideą obrony poczętych dzieci około półtora tysiąca dziewcząt w wieku od piętnastu do osiemnastu lat. Działalność katolickiej parafii we Władywostoku na rzecz obrony życia nienarodzonych jest godna najwyższego uznania. Być może będzie to przysłowiowy kamyczek, który poruszy lawinę. Jeżeli tak się nie stanie, to demograficzną próżnię po Rosjanach we Władywostoku z pewnością wypełnią Chińczycy, którzy już zdobyli tu mocne przyczółki. - Przyjeżdżający na targ młodzi Chińczycy szukają wśród miejscowych dziewcząt partnerek, co nie jest specjalnie trudne - tłumaczy znający problem ks. Jarosław Wiśniewski. - Tutejsze społeczeństwo jest wolne od uprzedzeń rasowych, a kobiet jest tu więcej niż mężczyzn. Zgodnie z rosyjską tradycją, kobieta bez mężczyzny, nawet najgorszego, nic nie znaczy, nie jest godna szacunku. Rosjanki uważają, że Chińczycy są rodzinni, nie nadużywają alkoholu i chcą mieć dzieci, których nie wolno im posiadać w ojczyźnie. Także mężczyźni z Chin chętnie wybierają Rosjanki na żony, ponieważ w ich kraju kobiety są mniejszością, więc trudno znaleźć odpowiednią towarzyszkę życia. W wyniku prowadzonej przez chińskie władze polityki demograficznej wśród noworodków zdecydowanie przeważają chłopcy. Z danych statystycznych wynika, że na 100 dziewczynek przypada 114 chłopców. Wyliczono, że obecnie dla około 8 proc. Chińczyków brakuje życiowych partnerek. W ich poszukiwaniu więc przyjeżdżają za Ussuri i Amur. Aby uzyskać prawo osiedlenia się na Dalekim Wschodzie, wystarczy ożenić się z Rosjanką i mieć z nią dziecko. Otrzymuje się wówczas dokument stwierdzający tzw. wid na żytielstwo, co niewiele różni się od obywatelstwa rosyjskiego. Posiadacz takiego dokumentu może po paru latach liczyć na uznanie za obywatela Rosji. Podczas kolejnej wędrówki po Kraju Przymorskim, do Nachodki, mogliśmy się przekonać, że inwazja chińska jest tu realizowana na wiele sposobów. Nawet ksiądz Jarosław, który w tym regionie wiele już widział i przeżył, był zaskoczony. W Nachodce Na wyprawę do Nachodki, oddalonej od Władywostoku zaledwie o... 200 km, namówił nas Jura - pomocnik ks. Mirona ds. ewangelizacji. Do wyjazdu zachęcała niewielka - jak na tutejsze warunki - odległość, którą można było w ciągu jednego dnia pokonać w obie strony. Jura proponował odwiedziny u wiernych katolickiej parafii w Nachodce, a przy okazji zwiedzenie okolicy. Nie namyślając się długo, siedzieliśmy w japońskim aucie współpracownika ks. Mirona i wzdłuż wybrzeża mknęliśmy w kierunku Nachodki. Jest to drugie co do wielkości miasto Przymorza, zamieszkane przez 160 tys. osób, uznawane za główne wrota, otwierające Rosję na Ocean Spokojny. Jego budowę rozpoczęto przed II wojną światową, a w 1950 r. nadano mu prawa miejskie. Nachodka powstała na polecenie Stalina jako miejscowość, która miała zastąpić Władywostok, przeznaczony wyłącznie do pełnienia roli zamkniętego dla cywilów portu wojennego. By ułatwić miastu spełnianie wyznaczonej funkcji, doprowadzono do niego drugą nitkę Transsyberyjskiej Magistrali Kolejowej. Osiedla mieszkaniowe, port i stocznia w Nachodce, jak w większości miast regionu, zostały wzniesione rękami więźniów. Dlatego też przez wiele lat znajdował się tu jeden z głównych ośrodków łagrowych Dalekiego Wschodu - obóz etapowy, do którego kierowano więźniów, przewożonych następnie statkami do Magadanu i dalej - na Kołymę, przeniesiony z rozwijającego się Władywostoku. Za Artiomem zmieniamy kierunek jazdy - zostawiamy wybrzeże po prawej stronie i kierujemy się na Partizańsk. Krótsza trasa widzie przez Bolszoj Kamień - gdzie znajduje się stocznia produkcyjno-remontowa Floty Oceanu Spokojnego - i Fokino - z główną bazą floty. Jednak bez specjalnej przepustki nie możemy tamtędy przejechać. Przy drodze prowadzącej do Partizańska możemy obejrzeć inne "atrakcje", na przykład upadłe, zrujnowane kołchozy, które jeszcze niedawno tętniły życiem. - Niegdyś w tym gospodarstwie hodowano pięćset krów - wspomina Jura, wskazując na jeden z mijanych kołchozów. - Dziś nie wiem, czy uzbierałoby się pięćdziesiąt sztuk. Większość należącej do niego ziemi leży odłogiem. Ten kołchoz, podobnie jak wiele innych, nie wytrzymał konkurencji. Żywność przywożona do Przymorza z krajów azjatyckich, głównie z Chin, jest o wiele tańsza od produkowanej w miejscowych gospodarstwach państwowych. Lokalne władze - szukając wyjścia z trudnej sytuacji gospodarczej, w jakiej znalazł się Kraj Przymorski po rozpadzie Związku Sowieckiego - zaczęły promować eksport własnych surowców i importować żywność. Półki w sklepach zostały wprawdzie zapełnione, ale spowodowało to upadek rodzimego rolnictwa. Sytuację pogarsza trudna do opanowania handlowa działalność tysięcy chińskich tzw. mrówek, czyli osób, które codziennie korzystając z ruchu bezwizowego przekraczają granicę z Rosją, przenosząc różne towary. Drobni nielegalni handlarze docierają prawie do każdej z przygranicznych miejscowości, które zaopatrują w żywność i odzież. - Przyjeżdża ich tu bardzo wielu - mówi starościna parafii w Nachodce, pani Lejwa. -Są bardzo przedsiębiorczy, solidarni, w każdej sytuacji zachowują optymizm i zawsze mają coś do zaoferowania. Te spostrzeżenia potwierdzają oficjalne dane, według których 44 proc. towarów eksportowanych z Władywostoku trafia na rynki chińskie. 53 proc. towarów importowanych w tym mieście - głównie mięso, owoce cytrusowe, jabłka, kartofle, cukier, mąka i makaron - pochodzi właśnie z Chin. - Chińczycy nie tylko przywożą do nas swoją żywność, ale zaczynają także produkować ją w naszym kraju - twierdzi Jura. - Dzierżawią zbankrutowane kołchozy, w których produkują żywność, osiągając nie najgorsze rezultaty, ponieważ wykorzystują niewolniczą pracę swoich rodaków, gotowych harować nawet za garść ryżu dziennie... Pracujących na czarno Chińczyków spotkaliśmy na jednej z budów na przedmieściach Partizańska. A więc jest to zjawisko występujące nie tylko w rolnictwie. - We Władywostoku trudno byłoby znaleźć prywatnego inwestora, który nie zatrudniałby nielegalnie Chińczyków - mówi Jura - którzy są dobrymi, bardzo wytrzymałymi i tanimi robotnikami. W swoim kraju mogą zarobić najwyżej jednego dolara dziennie, jeśli więc ktoś zaoferuje im tu na przykład dwa dolary, uważają się za bogatych. Rosjanie natomiast na pewno nie będą pracowali za takie pieniądze. Stukilometrowy odcinek trasy do Nachodki wiedzie urokliwą doliną rzeczki Partizańskaja, wcinającej się w porośnięte lasem góry, których szczyty osiągają wysokość nawet 1800 m n.p.m. Nachodka wydaje mi się ładnym miastem. Jest położona, podobnie jak Władywostok, na cyplu półwyspu, nad brzegiem zalewu o tej samej nazwie co miasto. Osiedla mieszkaniowe wspinają się po tarasach na zbocza gór. Olbrzymi port z nabrzeżami: naftowym, węglowym, rybnym i handlowym, połączonymi z kontenerowym kompleksem oraz usytuowana w pobliżu potężna stocznia, która rocznie jest w stanie wyremontować do dwustu statków i kutrów rybackich - to najważniejsze przedsiębiorstwa w mieście. Niedawno w Nachodce ustanowiono strefę wolnego handlu, co powinno zachęcić przedsiębiorców do inwestowania. Bez dopływu obcego kapitału regionowi nie uda się pokonać skutków odczuwanego i tu kryzysu gospodarczego. Wśród przyczyn kłopotów, z którymi boryka się Nachodka, wymienia się otwarcie dla statków obcych bander, zamkniętego przez lata, portu we Władywostoku. W tych okolicznościach port w Nachodce stał się, jeżeli nie całkowicie zbędny, to na pewno za duży. Władzom Władywostoku nie podobało się, że Nachodkę, którą uważały za miasteczko prowincjonalne, nazywano bramą Rosji na Ocean Spokojny. A przecież nie chodziło tylko o prestiż, lecz o konkretne pieniądze wpływające do kasy miejskiej dzięki możliwości transportowania towarów. Obecnie Władywostok osiąga znacznie większe zyski niż Nachodka w przeliczeniu na jednego mieszkańca. Oblicza się, że przez władywostocki port przewija się pięć razy więcej towarów rocznie. Dobrą pozycję w porcie w Nachodce obroniło tylko nabrzeże paliwowe, należące do PrimorskoMorskowo-Parachodstwa, zajmującego się transportem ropy naftowej i jej pochodnych. Nachodczanie mawiają, że eto priedprijatie pracwietajet, zazdroszcząc zatrudnionym w tej firmie pracownikom wysokich wynagrodzeń. Inne sektory portu nie wykorzystują swoich możliwości. Na przykład kompleks kontenerowy jest zagospodarowany tylko w nikłym procencie. Miejscowi armatorzy handlowi znacznie zmniejszyli swoje floty, sprzedając najstarsze jednostki na złom. Podobnie postąpiło największe niegdyś przedsiębiorstwo połowowe, które pozbyło się kilku przestarzałych, nienadających się do remontu kutrów. Zmiany w tych firmach spowodowały, że w trudnej sytuacji znalazła się także miejscowa stocznia, która po prostu traci zajęcie. Mieszkańcy Nachodki żartują, że stocznia powinna zmienić nazwę na przedsiębiorstwo handlowe, ponieważ w należących do niej halach znalazła siedzibę ekonomiczna strefa wolnego handlu, która jest głównym źródłem jej zysków. Mieszczą się tu przedstawicielstwa firm, zajmujących się handlem - głównie drewnem i wyrobami metalowymi - aż z 15 krajów. Prowadzone są także przygotowania do utworzenia parku technologicznego, zajmującego się montażem samochodów, sprzętu elektronicznego i środków łączności. Katolicka parafia w Nachodce nie ma jeszcze swojej świątyni. Jej siedziba mieści się w prywatnym mieszkaniu w starym bloku w centrum miasta. Nabożeństwa odbywają się w sali wynajmowanej w domu kultury. Wspólnota zaczęła się zbierać w listopadzie 1994 r., a w marcu następnego roku została zarejestrowana. Dziś należy do niej 65 osób. Tak jak miasto, ma międzynarodowy charakter. Można tu spotkać Niemców, Polaków, Ukraińców i Rosjan. Wśród jej członków zdarzają się też wierni, których narodowość trudno określić, jak na przykład starościna pani Lejwa. Jej matka była Ukrainką, a ojciec Azerem. Gruzińskie imię otrzymała po babce ze strony ojca. W codziennym życiu narodowość jednak nie ma znaczenia. Wszyscy mieszkańcy Nachodki przecież skądś tu przyjechali, nie zwracają więc uwagi na narodowość swoich sąsiadów. Wielu znalazło tu spokojną przystań po burzliwych przejściach w czasach stalinowskich. Mieszkający tu dziś Niemcy i Polacy, którzy zazwyczaj nie znają już ojczystego języka, pochodzą z rodzin deportowanych do Kazachstanu w ramach stalinowskich represji. Wielu z nich znało albo przynajmniej raz w życiu spotkało księdza Władysława Bukowińskiego - legendarnego kapłana, który w głębokim podziemiu prowadził posługę duszpasterską wśród katolików, zarówno Polaków, jak i Niemców, wywiezionych do Kazachstanu. Te spotkania pozostawiły w sercach tych ludzi tak trwały ślad, że dzisiaj właśnie oni są liderami parafii. - Naszym największym problemem jest brak kapłana pracującego i żyjącego wśród nas na stałe - żali się starościna. - Ksiądz Miron z Władywostoku może do nas przyjechać tylko raz w miesiącu, a nam to nie wystarcza. Gdyby kapłan był na miejscu, na pewno liczba parafian zwiększyłaby się kilkakrotnie, a wtedy być może udałoby się nam zacząć budowę świątyni. W Nachodce, podobnie jak w wielu innych miastach w Rosji, aktywną działalność rozwija trzynaście różnych wspólnot protestanckich. Większość z nich ma świątynie i zdobywa coraz więcej zwolenników. Katolicka parafia także nie zasypia gruszek w popiele. Za pośrednictwem Caritas świadczy pomoc charytatywną, której w mieście potrzebuje wielu ludzi. Szczególną opieką obejmuje bezdomne dzieci, których liczba wzrasta w niepokojąco szybkim tempie. Widać je w autobusach, na targowiskach i pod sklepami. Najczęściej żebrzą, ale zajmują się także kradzieżą. - Lokalne władze podejmują starania, by rozwiązać ten problem, ale nie mając pieniędzy niewiele mogą zrobić - mówi starościna. Brakuje środków na utrzymanie ośrodków pomocy bezdomnym dzieciom i schronisk, w których powinny znaleźć dach nad głową i opiekę. Dlatego systematycznie pomagamy niektórym z tych instytucji, dostarczając najczęściej artykuły żywnościowe. Spotykamy się również z dziećmi, bo nie wystarczy tylko dać im mąkę, cukier czy kaszę - one najbardziej potrzebują miłości. Zmierzchało już, gdy opuszczaliśmy Nachodkę. Ksiądz Jarosław odprawił Mszę św. dla kilkuosobowej grupy parafian, którzy bardzo serdecznie nas przyjęli i ugościli. Opuszczając miasto, wjechaliśmy na punkty widokowe, skąd rozciągał się cudowny widok na zalew i Morze Japońskie - przedsionek Nachodki do oceanu. Chabarowska recepta na sukces Następnego dnia ja i ks. Jarosław pakujemy bagaże i z Władywostoku wracamy do Chabarowska. Ponieważ nie mieliśmy zbyt dużo czasu, na dworzec kolejowy postanowiliśmy dostać się taksówką. Nie obyło się bez przygód. Kilometr przed stacją, w okolicy placu przed urzędem gubernatora, natrafiliśmy na korek. Wyły syreny milicyjnych wozów i sanitarek. Na drodze wydarzył się wypadek i trasa została zablokowana. Ksiądz Jarosław nerwowo spogląda na zegarek. Wszystko wskazuje na to, że raczej nie zdążymy na pociąg. Zastanawiamy się, czy - nie czekając na odblokowanie ulicy - nie udać się na stację pieszo. To nic nie da - przekonują nas milicjanci kierujący ruchem, bo na dworcu znaleziono bombę i wszystkie osoby, które tam się znajdowały zostały ewakuowane, a saperzy szukają ładunku wybuchowego. Musimy więc czekać. Kierowca taksówki snuje podejrzenia co do sprawców podłożenia bomby. Jest przekonany, że to robota Czeczenów, którzy złamali niepisaną umowę zawartą przez gubernatora Władywostoku z czeczeńskim stowarzyszeniem, która dotychczas obowiązywała w mieście. Gubernator zobowiązał się nie prześladować Czeczenów, a oni obiecali, że będą powstrzymywać się od ataków terrorystycznych. Wkrótce się okazało, że tak naprawdę nie było żadnego zagrożenia, a na dworcu trwały ćwiczenia z udziałem wszystkich sił, które mają reagować w podobnych przypadkach... Wreszcie możemy ruszyć i po kilku minutach już bez przeszkód docieramy do dworca. Pociąg na szczęście czekał na pasażerów i bez trudu zajmujemy miejsce w przedziale. Z Władywostoku wyjeżdżamy z dużym opóźnieniem. Pociąg wolno sunie wzdłuż wybrzeża, a następnie skręca w las. Podróż trwała całą noc. Rankiem na peronie w Chabarowsku oczekiwał nas pan Stanisław Jermak, starosta miejscowej parafii katolickiej, który wraz z kierowcą busa wyjechał nam na spotkanie. Pan Stanisław jest jednocześnie liderem i współzałożycielem działającej w Chabarowsku organizacji o nazwie "Dom Polski", zrzeszającej naszych rodaków i kontynuującej nad Amurem polskie tradycje z czasów carskich. Wizytę w mieście zaczynamy od śniadania u mieszkających tu Polaków, ale wcześniej -korzystając z samochodu - objeżdżamy miasto. Oczywiście nie całe, bo byłoby to bardzo trudne. Chabarowsk jest potężną aglomeracją, licząca 600 tys. mieszkańców i ciągnącą się wzdłuż Amuru na długości... 45 km. Jest uznawany za stolicę Dalekiego Wschodu, wyprzedzając w wyścigu do tej roli Władywostok z większą o 20 tys. liczbą mieszkańców. Dysponując porównywalnym potencjałem naukowym, kulturalnym czy produkcyjnym, Chabarowsk jest jednocześnie lepiej zarządzany, co widać już na ulicach miasta. Linia tramwajowa, łącząca przeciwległe krańce miasta, funkcjonuje nie gorzej niż moskiewskie metro. Gdy z jednego przystanku odjeżdża tramwaj, na kolejnym - odległym o około pół kilometra - widać już następny. Dobrze rozwiązane są także kwestie socjalne. - We Władywostoku wyłączenia prądu czy niedostarczanie ciepłej wody to codzienne problemy mieszkańców, a w Chabarowsku sytuacje takie występują rzadko - mówi Stanisław Jermak. - Znaczącą pozycję Chabarowska uznał nawet obecny prezydent Rosji Władymir Putin, ustanawiając tu biuro generałgubernatora nadzorującego cały Daleki Wschód. Jego urząd będzie już piątą jednostką centralnej administracji Dalekiego Wschodu, mającą siedzibę w Chabarowsku. Rezydują tu na przykład dowódcy okręgów trzech siłowych struktur tego obszaru - sztab Dalekowschodniego Okręgu Wojennego, a także regionalne sztaby wojsk wewnętrznych i wojsk pogranicza. Zlokalizowano tu także Dalekowschodnie Regionalne Centrum Obrony Cywilnej, Sytuacji Nadzwyczajnych i Likwidacji Następstw Katastrof. O tym, że centralne władze Rosji doceniają znaczenie Chabarowska świadczy również fakt, że swoje przedstawicielstwo otworzyło tu w 1993 r. Ministerstwo Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Okazało się, że pracującym tu urzędnikom łatwiej nawiązywać i podtrzymywać korzystne dla całego kraju kontakty z partnerami w Pekinie, Tokio czy Seulu. Pobieżnie zwiedzając Chabarowsk, trudno uwierzyć, że to ogromne miasto istnieje mniej niż 150 lat. Zostało ono założone w 1858 r. jako twierdza Chabarowska, nazwana na cześć rosyjskiego podróżnika Jerofieja Pawłowicza Chabarowa, który jako pierwszy Rosjanin w XVII w. penetrował okoliczne tereny. - Któraś z dzielnic miasta powinna się nazywać "Polakowska" - śmieje się pan Stanisław - ponieważ w kronikach syberyjskich zachowała się wzmianka o Polaku uczestniczącym w wyprawie Chabarowa. Był nim syn polskiego zesłańca Stefan Polakow, który w jego oddziale pełnił funkcję dowódcy artylerii... W promieniach porannego słońca najstarsza część Chabarowska, położona na skarpie nad Amurem, wygląda całkiem ładnie. W pejzażu brakuje tylko baniastych kopuł cerkwi, a można by uznać ją za typowy przykład starej rosyjskiej architektury. Trzeba jednak przyznać, że władze wkładają sporo wysiłku, by odświeżyć stare, pamiętające carskie czasy kamienice i przypomnieć mieszkańcom, że historia miasta nie zaczęła się wraz z wybuchem bolszewickiej rewolucji. Świadczy o tym na przykład odbudowa usytuowanego na szczycie nadamurskiej skarpy pomnika generał-gubernatora Wschodniej Syberii Nikołaja Murawiowa, który - dla odróżnienia od swego wuja "Wieszatiela" - przybrał przydomek "Amurski". Postument ustawiono w 1891 r. dla uczczenia zasług generała i umocnienia pozycji Rosji nad Amurem. Bolszewicy zniszczyli go w 1925 r. - Na pomnik z pewnością zasłużyli również Polacy, żyjący w Chabarowsku na przełomie XIX i XX wieku, którzy znacząco przyczynili się do jego rozwoju - twierdzi pan Stanisław. - Na początku XX wieku, gdy podejmowano starania o wyniesienie miasta do roli wiodącego w regionie, nasi rodacy stanowili 20 proc. jego mieszkańców. Byli wśród nich zesłańcy i ich potomkowie, a także dobrowolcy, którzy na Dalekim Wschodzie szukali pracy i możliwości dorobienia się. O sile ówczesnej polskiej społeczności najlepiej świadczy fakt, że w 1905 r., wykorzystując wrzenie rewolucyjne w ówczesnej Rosji, chcieli oni opanować Chabarowsk i proklamować w nim polską republikę. Po rewolucji październikowej wielu z nich zasiliło polskie formacje walczące z bolszewikami. Sprzed pomnika Murawiowa idziemy na pobliski taras widokowy, by popatrzeć na majestatycznie rozlany Amur, nad brzegiem którego znajduje się centrum rekreacyjne miasta. Trzeba się pospieszyć, bo pani Frozyna Filipowska, z domu Orłowska, czeka na nas ze śniadaniem i pewnie już się niepokoi, że się spóźniamy. Na szczęście jej mieszkanie znajdowało się w pobliżu i już po kilku minutach pukaliśmy do drzwi. Okazało się, że czeka na nas nie tylko gospodyni, ale także kilka innych kobiet, należących do polskiego towarzystwa. Przy zastawionym stole, który tak suto wygląda tylko przy okazji wizyt specjalnych gości, rozmawiamy o dziejach miejscowej Polonii. Na przykład pani Frozyna mieszka w Chabarowsku dopiero od 1964 r., ale na Dalekim Wschodzie znalazła się jako 14-letnia dziewczynka w 1933 r. Przyjechała z Wołynia do Władywostoku, do brata, który z kolei przybył tu na zaproszenie osiadłej na tych terenach rodziny. Pierwszy zawędrował tu ich dziad, który służył w carskiej armii. Po zakończeniu służby wojskowej uznał, że nie ma po co wracać w rodzinne strony, gdzie brakowało ziemi i osiedlił się na wsi w pobliżu Władywostoku, gdzie każdy mógł sobie wziąć tyle ziemi, ile był w stanie uprawiać. On też namówił do przyjazdu w te strony swoich krewnych. Pani Frozyna przechodziła różne koleje losu: szczęśliwą młodość, zdobywanie wykształcenia, smutne czasy rozkułaczania wuja, życie u obcych ludzi, małżeństwo, wyjazd na północ, śmierć dwójki dzieci i pierwszego męża. O Dalekim Wschodzie mówi jednak z sentymentem. - Uważam te strony za swoją ojczyznę - twierdzi. - Tu spędziłam najlepsze lata swojego życia. Uważam się za Polkę i katoliczkę, chociaż teraz - ze względu na chore serce -z trudem chodzę po schodach i nie mogę zbyt często uczestniczyć w spotkaniach "Domu Polskiego" i w nabożeństwach... Od 67 lat w Chabarowsku mieszka 70-letnia Ludmiła Andrejewa z domu Kuszel. Urodziła się w rodzinie polskich zesłańców w Czelabińsku, a później wraz z rodzicami przyjechała do miasta nad Amurem. Mimo iż wtedy nie było tu kościoła katolickiego ani nawet cerkwi, została ochrzczona i wychowana w duchu katolickim. - Obchodziliśmy w rodzinie wszystkie święta katolickie - wspomina. - Mama uczyła nas obyczajów chrześcijańskich, objaśniała Pismo Święte. Robiła to oczywście w głębokiej konspiracji. Na zewnątrz nie przyznawała się nawet, że jesteśmy Polakami, ponieważ za to groziły prześladowania. Po jej śmierci, jako Rosjanka i oficjalnie niewierząca, przeżyłam aż do 1993 r., kiedy to w jednej z gazet przeczytałam, że w mieście powstaje katolicka parafia. Przyszłam na pierwsze zebranie grupy założycielskiej, a dziś jestem wdzięczna Panu Bogu, że przed śmiercią mogłam wrócić do korzeni. Oficjalnie jako dobrowolec z Żytomierszczyzny na Ukrainie przybyła wraz z matką na ziemię chabarowską pani Adela Romanowska z domu Kamińska. "Dobrowolne" opuszczenie rodzinnych stron zostało wymuszone na jej rodzinie, posiadającej spore gospodarstwo w polskim okręgu narodowościowym. Likwidując okręg, rozkułaczono Polaków wyznaczając niemożliwe do zapłacenia podatki. W tej sytuacji matka pani Adeli postanowiła skorzystać z propozycji wyjazdu z dziećmi na Daleki Wschód, gdzie obiecywano gospodarstwo zapewniające możliwość przeżycia. Podróż trwała dwa miesiące. Jechali w towarowym wagonie, wioząc ze sobą resztki skromnego dobytku. Pani Adela przyznaje, że tym razem władze sowieckie dotrzymały słowa. - Przez całą podróż nieźle nas karmiono - wspomina. - Dbano również o naszą krowę, bo co jakiś czas podczas postojów na stacjach uzupełniano zapasy siana. Właściwie bez przeszkód dotarliśmy do pasiołka Leninskije, który obecnie znajduje się w Żydowskim Okręgu Autonomicznym. Historia życia pani Adeli jest tak ciekawa, że na jej podstawie można by napisać nie tylko artykuł, ale interesującą książkę. Na Dalekim Wschodzie zmarła jej matka. Pani Adela ukończyła tu studia, wyszła za mąż, urodziła dwoje dzieci i przez kilkadziesiąt lat pracowała jako nauczycielka. Od wielu lat jest już na emeryturze. Mieszka w niewielkim domku na przedmieściach miasta, kupionym za oszczędności całego życia. Dziś także jej córka przyznaje się do polskiej narodowości. Interesujący jest również życiorys pana Stanisława. Jego babcia Waleria przyjechała do Władywostoku w poszukiwaniu pracy w 1911 r. z Warszawy. Zatrzymała się u mieszkającej tu od 1905 r. siostry. Osiedliła się w tym mieście, urodziła syna i córkę - matkę pana Stanisława. W 1938 r. jej mąż został aresztowany i zmarł w więzieniu, zanim sąd zdążył uznać go za wroga ludu. - Było to szczęście w nieszczęściu - ocenia Stanisław Jermak. - Gdyby dziadka skazano, cała rodzina mogłaby zostać uznana za wrogów narodu radzieckiego i poddana represjom. Jego matka, pamiętając o losie dziadka, wychowywała go zgodnie z wymogami władz. Już jako dorosły człowiek uzyskał świadomość narodową i religijną, kiedy odwiedzał rodzinne strony ojca - Czerniowce na Ukrainie. - Według oficjalnych statystyk, w Chabarowsku mieszka obecnie tysiąc ośmiuset Polaków - mówi. - Ja twierdzę, że liczba ta jest zaniżona co najmniej czterokrotnie. Część naszych rodaków uległa rusyfikacji i nie pamięta o swoim pochodzeniu. Niektórzy po prostu boją się przyznać do swojej narodowości. Stowarzyszenie "Dom Polski", które powstało w 1992 r., podejmuje starania, by zachęcić rodaków do aktywności, mimo że funkcjonuje w niełatwych warunkach. Nie dysponuje lokalem, nie otrzymuje też żadnej pomocy finansowej. Pan Stanisław wielokrotnie prosił o przekazanie organizacji obiecanej przez konsula w Moskwie mapy Rzeczypospolitej i polskiej flagi. Niestety, bezskutecznie. Mimo że stowarzyszenie boryka się z licznymi trudnościami, udało mu się doprowadzić do odrodzenia w Chabarowsku parafii pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, której fundamentem stali się Polacy. - Nie było to łatwe - wspomina pan Stanisław - przewodniczący stowarzyszenia "Dom Polski". - Władze nie chciały słyszeć o polskiej parafii katolickiej, ponieważ nie wierzyły, że po tylu latach walki z Kościołem nad Amurem przetrwali katolicy. Urzędnicy utrudniali nam działanie, sądząc, że nas zniechęcą. Nasza wspólnota liczyła wtedy tylko 25 osób. Nie było wśród nas księdza, więc posługiwał nam ks. Miron z Władywostoku - jedyny wówczas kapłan na Dalekim Wschodzie. Ostatecznie, dzięki różnym zachowanym dokumentom i wycinkom z gazet, udało się zarejestrować parafię, która obecnie jest ściśle związana z "Domem Polskim". Śniadanie u pani Frozyny przedłużyło się niemal do obiadu. Ksiądz Jarosław obiecał, że odwiedzimy ją wkrótce, tymczasem udaliśmy się do oczekującego nas chabarowskiego proboszcza. Proboszcz znad Amuru Proboszczem chabarowskiej parafii jest ks. Edward Schelman - amerykański kapłan ze Zgromadzenia Misjonarzy Marinoll, który wcześniej pracował jako misjonarz w Afryce. Wielu spośród jego wychowanków zostało księżmi, a dwóch nawet biskupami. Mimo podeszłego wieku tryska energią i wcale nie myśli jeszcze o emeryturze. O jego znakomitej kondycji najlepiej świadczy fakt, że bez zadyszki wchodzi na piąte piętro kamienicy, w której mieszka, co mnie - mimo że jestem sporo młodszy - nie przyszło łatwo. Każdego ranka, wychodząc po zakupy, ks. Edward spotyka się ze smutną rosyjską rzeczywistością. W klatce schodowej budynku, jak w większości okolicznych bloków, co noc schronienia szukają bezdomni i włóczędzy. Nad ranem zazwyczaj znikają, ale ich niedawną obecność zdradza przykry zapach panujący w pomieszczeniu. Czasami sypiają tu również narkomani, dlatego wchodząc po schodach, trzeba uważnie patrzeć pod nogi, by nie nadepnąć na zakrwawioną igłę... Pomimo zewnętrznego blichtru bieda i patologie są obecne w mieście nad Amurem w stopniu nie mniejszym niż w innych rosyjskich aglomeracjach Dalekiego Wschodu. Nawet w oficjalnych wydawnictwach na temat sytuacji ekonomicznej można przeczytać, że część przedsiębiorstw upadła, a inne stoją na skraju bankructwa... - Teoretycznie nikt obcy nie powinien się dostać na klatkę schodową - twierdzi ks. Edward - ponieważ wejścia strzegą metalowe drzwi z kodowanym zamkiem, podobno dość trudnym do sforsowania. W praktyce potrafią otworzyć je nawet dzieci, bo producent do wszystkich wytwarzanych przez siebie drzwi wstawił zamek z tym samym kodem. W rezultacie w tej dzielnicy wszystkie klatki schodowe stoją przed każdym otworem... Dla bezpieczeństwa więc na swoim półpiętrze ks. Edward zamontował dodatkowe kraty. Wszystkie niedogodności kapłan znosi z uśmiechem. Od trzech lat zawzięcie uczy się na przykład języka rosyjskiego, co dla mężczyzny po sześćdziesiątce na pewno nie jest łatwe. - Najtrudniejszy jest język, którego aktualnie misjonarz musi się nauczyć - śmieje się i zaraz dodaje, że nauka dwóch etiopskich narzeczy poszła mu o wiele łatwiej. Trzeba jednak przyznać, że pomimo językowych braków ks. Edward doskonale rozumie się z parafianami, którzy go wprost uwielbiają za wyjątkową dobroć i ciepło. Mnie i ks. Jarosława także przyjął niezwykle gościnnie i chętnie dzielił się swoimi doświadczeniami. Pochodzi z bardzo specyficznej miejscowości w Teksasie, zamieszkanej przez potomków Czechów i Niemców. Mimo iż składa się ona zaledwie z 50 farm, słynie w okolicy z licznych powołań kapłańskich i zakonnych. - Rzeczkę, która przez nią przepływa niektórzy nazywają rzeką święconą - śmieje się ks. Edward. - Tylko we współczesnych czasach może się ona poszczycić jedenastoma kapłanami, z których dwóch zostało biskupami i czterdziestoma siostrami zakonnymi. Jest to z pewnością zasługa miejscowego proboszcza, który wśród mieszkańców potrafił zbudować prawdziwie ewangeliczną wspólnotę. Ks. Edward przyjechał na Daleki Wschód w 1997 r., do Władywostoku. Po trwającej zaledwie dwa tygodnie nauce języka postanowił pojechać do Chabarowska. Uznał, że jako doświadczony, wieloletni misjonarz i tym razem da sobie radę. Dziś przyznaje, że niewiele wiedział wówczas o Rosji. Znał ją jedynie przez pryzmat Moskwy i Petersburga, bo tak przedstawiano ten odległy kraj w Stanach Zjednoczonych. Jego wyobrażenia zostały ukształtowane przez amerykańskie środki masowego przekazu, w których Rosja jawiła się jako potęga gospodarcza i militarna, konkurująca skutecznie ze Stanami Zjednoczonymi. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna, chociaż ludzie na ulicy byli ubrani tak samo, jak w Nowym Jorku czy Huston. Na szczęście ks. Edward nie musiał zaczynać w obcych mu warunkach od zera. Parafia istniała tu już od kilku lat. Szybko zaczął osiągać pierwsze sukcesy. Obecnie w Chabarowsku funkcjonują dwie oficjalnie zarejestrowane parafie katolickie i jedna nieformalna, która czeka na zalegalizowanie w najbliższych dniach, a możliwości są o wiele większe. Zdaniem ks. Edwarda, w Chabarowsku mogłoby powstać aż... dziesięć parafii. Miasto jest bardzo rozległe, a wierni mieszkają praktycznie we wszystkich jego dzielnicach. Wśród katolików przeważają Polacy, ale do Kościoła przychodzą też Ukraińcy, Niemcy, a nawet Rosjanie. Pochodzą oni z różnych grup społecznych. Znaczną część stanowią ludzie biedni, ale są też osoby należące do miejscowej elity, np. oficerowie armii, profesorowie wyższych uczelni, a nawet wysocy funkcjonariusze milicji czy wykładowcy Akademii Spraw Wewnętrznych. - Najbiedniejszym wiernym staramy się systematycznie pomagać - mówi ks. Edward. -Zgromadzenie Misjonarzy Marinoll co miesiąc przekazuje mi na ten cel pieniądze, które staram się wykorzystywać jak najbardziej efektywnie. Pomagamy nie tylko parafianom, ale wszystkim osobom potrzebującym wsparcia. Liczba wiernych systematycznie rośnie nie tylko w Chabarowsku, ale również w innych miejscowościach Kraju, którego jest stolicą. Dynamicznie rozwijające się wspólnoty istnieją m.in. w Komsomolsku, Nikołajewsku i Birobidżanie. Katolickie parafie powstają także w podchabarowskich wsiach. Jedna z nich zawiązuje się np. w Kamieńcu Podolskim, wsi założonej przez Polaków, którzy ze stolicy Podola przyjechali tu za chlebem na początku XX wieku. - By miejscowe wspólnoty rozwijały się, potrzeba jednak dużo więcej kapłanów -twierdzi ks. Edward. - Przynajmniej w miastach rejonowych, takich jak Komsomolsk, Nikołajewsk czy Birobidżan, powinny powstać samodzielne parafie z własnymi proboszczami. Dojeżdżający ksiądz ma dużo mniejsze możliwości kontaktu z ludźmi. Może pracować z nimi tylko dorywczo, podczas gdy tu ewangelizację trzeba zaczynać od podstaw, przede wszystkim zakładać wspólnoty odnoszące się do siebie z ewangeliczną miłością. To jest ideał w pracy misjonarskiej, do którego staram się dążyć. Jeżeli ludzie nie będą się kochali, pomagali sobie na co dzień, interesowali się swoimi sprawami, ich wiara nie wyda dobrego owocu. Obecnie ks. Edwardowi pomagają ks. Robert Reili - także kapłan ze Zgromadzenia Misjonarzy Marinoll - oraz trzy japońskie zakonnice. To jednak nadal zaledwie kropla w morzu potrzeb. Sytuacja większości wspólnot katolickich nie jest ustabilizowana. Tylko jedna parafia w Chabarowsku ma własny lokal w zakupionym i zaadaptowanym budynku. Pozostałe funkcjonują w wynajmowanych pomieszczeniach. Szczególnie trudna jest sytuacja parafii centralnej. Mimo licznych zabiegów nie udało się jej odzyskać budynku dawnej świątyni, w którym mieści się szpital wenerologiczny. - W tej sprawie postawa urzędników od dawna się nie zmienia - mówi ks. Edward. -Odbyło się około 30 spotkań z przedstawicielami władz miejskich, do których skierowaliśmy pięć pism z prośbą o zwrot świątyni. Niestety, bez rezultatu. Przedstawiciele administracji twierdzą, że budynku nie mogą nam zwrócić, bo jest im potrzebny. Nie chcą też nawet słyszeć o przekazaniu nam zamiast niego działki budowlanej, na której moglibyśmy wznieść nową świątynię. Sytuacja parafii, która istniała tu w przeszłości, a dziś chce wrócić na swoje, w dalszym ciągu jest tymczasowa. Rosyjska biurokracja jest tym, co najbardziej przeraża ks. Edwarda. By załatwić najprostszą sprawę, trzeba chodzić do urzędów po kilkanaście razy, co w Stanach Zjednoczonych jest nie do pomyślenia. Trzeba wypełniać stosy różnych formularzy i pozostaje tylko mieć nadzieję, że ktoś je przeczyta... Korupcja w urzędach jest zjawiskiem tak powszechnym i normalnym, że urzędnicy są zdziwieni, jeśli ktoś nie zamierza wręczyć im łapówki. - Niedawno ktoś sprowadził do nas policję podatkową, która od kilku tygodni prowadzi przeciwko nam dochodzenie - opowiada ks. Edward. - Usiłują nam udowodnić, że pod pozorem działalności charytatywnej prowadzimy podejrzane operacje finansowe. Myślę, że ktoś usiłuje wymusić od nas łapówkę. Pomimo kłopotów i trudności ks. Edward z optymizmem myśli o przyszłości Kościoła katolickiego nad Amurem. Dwa powołania, które zrodziły się tu w krótkim czasie potwierdzają, że jego posługa już przynosi owoce. Komsomolsk - historia do poprawki Z Chabarowska udajemy się do Komsomolska na Amurze - jak brzmi oficjalna nazwa tego miasta. Także tu ks. Edwardowi udało się utworzyć zręby katolickiej wspólnoty. Jeszcze kilka lat temu wizyta w tym, odległym o 360 km od stolicy Kraju Chabarowskiego, mieście byłaby niemożliwa. Ta trzecia pod względem wielkości aglomeracja na Dalekim Wschodzie była zamknięta dla osób z zewnątrz i traktowana jako strefa ściśle tajna. Nawet mieszkańcy sąsiednich rejonów nie mogli tu przyjechać bez specjalnej przepustki. Moim towarzyszem podróży jest oczywiście ks. Jarosław. Komsomolsk leży w centrum południowej części Kraju Chabarowskiego. Klimat jest tu stosunkowo łagodny - zimą temperatura rzadko spada poniżej 15 stopni Celsjusza. Na północy natomiast nawet 40-stopniowe mrozy nie należą do rzadkości. Kraj obejmuje powierzchnię dwa i pół raza większą od terytorium Polski, więc tak wielkie różnice klimatyczne traktuje się tu jak coś zupełnie normalnego. Pociąg z Chabarowska do Komsomolska jedzie wzdłuż jednej z odnóg Amuru, a za oknami rozpościerają się charakterystyczne dla tej części Rosji krajobrazy. W przyrodzie dominują lasy i woda. Tory kolejowe często przecinają jakąś rzekę, strumień lub omijają jezioro, tonąc następnie w bezmiarze tajgi. Szacuje się, że w Kraju Chabarowskim jest ponad... 120 tys. rzek i około 55 tys. jezior pełnych niezliczonych ilości ryb. Ichtiolodzy ustalili, że należą one do 109 gatunków; 36 z nich, które nie są zagrożone wyginięciem, odławia się na skalę przemysłową. Komsomolsk to miasto stworzone od podstaw z rozmachem typowym dla socrealistycznego budownictwa. Widać to prawie na każdym kroku. Szeroka arteria komunikacyjna, wiodąca od dworca kolejowego do centrum, świadczy o tym, że architekt nie musiał tu liczyć się z terenem. Miasto rozciąga się na prawym, wysokim brzegu Amuru, na długości 20 km. Do rzeki przylega brutalnie wdzierająca się w krajobraz dzielnica przemysłowa, której kominy wyraźnie kolidują z przyrodą Komsomolskiego Rezerwatu, usytuowanego po przeciwnej, bezludnej stronie Amuru, gdzie króluje tygrys. Rezerwat, obejmujący powierzchnię 322 km kwadratowych, został utworzony w 1963 r. Oprócz największych kotów, żyją w nim także niedźwiedzie brunatne i himalajskie, łosie oraz jenoty. W limbowej tajdze zwierzęta te mają doskonałe warunki do przetrwania. Budowa Komsomolska stała się symbolem drugiej stalinowskiej pięciolatki, kiedy rozpoczęto industrializację Dalekiego Wschodu. "Oficjalna" wersja historii głosi, że dzieje miasta to zarazem dzieje heroicznej walki ludzi - z przyrodą, głodem, chorobami i różnymi przeciwnościami losu... Położony z dala od granicy kraju Komsomolsk miał stanowić główny ośrodek przemysłu zbrojeniowego, zaopatrujący armię Dalekiego Wschodu i Flotę Oceanu Spokojnego, by w razie wojny z Japonią zgrupowania te mogły działać samodzielnie, nie licząc na dostawy z centrum kraju. Do pracy przy budowie Komsomolska werbowano młodzież ze wszystkich republik sowieckich, traktując ją jak propagandowy sztandar. Podsumowując pierwszy etap operacji, sekretarz komitetu komsomolskiego Iwan Sidorenko na konferencji w Chabarowsku stwierdził: "Półtoratysięczny oddział komsomolców, zmobilizowany po to, aby szturmować wiosenną tajgę w niezwykle trudnych warunkach, walcząc z tchórzami i niedowiarkami, pokonując marazm, posuwał się do przodu. Dzisiaj tam, gdzie było pustkowie, znajduje się przygotowany plac pod budowę. Tym samym Komsomoł zdobył prawo do wzniesienia na mapie Kraju Dalekowschodniego swojego miasta socjalistycznego, które otrzyma nazwę Komsomolsk". Prawda o wznoszeniu miasta była nieco inna. Komsomolcy z trudem wytrzymywali warunki panujące w nadamurskiej, dziewiczej tajdze. W czasie pierwszej zimy z placu budowy zdezerterowało 561 osób, a z powodu chorób wyjechało 329. Pozostało 1554 młodych budowniczych. 1362 z nich zobowiązało się, że nie opuszczą budowy do końca pięciolatki. Wszędzie panował totalny bałagan. W pierwszych miesiącach budowniczowie ochotnicy dysponowali jedynie 23 siekierami i 30 piłami. Niektórzy komsomolcy nie mieli butów ani odpowiedniej do wykonywanej pracy odzieży. Chleb trzeba było przywozić z Chabarowska. Wielu młodych robotników próbowało uciekać z budowy, a pomagali im w tym okoliczni chłopi, organizujący komsomolskim grupom wydostanie się z tajgi za "opłatą". Niektórzy, zamiast pracować przy wyrębie lasu, tworzyli brygady oddelegowane do łowienia ryb czy zbierania jagód. Inna grupa specjalizowała się w fałszowaniu przepustek, upoważniających do wyjazdu statkiem do Chabarowska. O faktach tych nie ma mowy na sławiącej czyny "założycieli" Komsomolska wystawie, zorganizowanej w muzeum miejskim, do którego zaprowadził mnie i ks. Jarosława starosta miejscowej parafii Walery. Symbolem ideowym miasta do dziś jest pomnik komsomolców, usytuowany na wysokim brzegu Amuru, w miejscu, w którym - jak głosi oficjalna wersja - wysiedli z barki pierwsi z nich. Monument ten nie oddaje jednak całej prawdy o mieście. I to nie dlatego, że ukazuje komsomolców jako herosów, zmieniających bieg historii. Znaczną część grodu, włącznie z całą infrastrukturą komunikacyjną, zbudowali nie młodzi ochotnicy, ale więźniowie osadzeni w kilku łagrach, funkcjonujących na tym terenie przez kilkanaście lat. Liczba przebywających w nich więźniów kilkakrotnie przekraczała liczbę działaczy, którzy kiedykolwiek pracowali na budowach Komsomolska. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że obok Norylska czy Magadanu był to jeden z największych, choć mało znanych, ośrodków niewolniczej pracy w dawnym Związku Radzieckim. Pierwsi więźniowie już w 1929 r. byli wykorzystywani przy budowie drogi wiodącej z Wołoczajewki do pozostającego wtedy w sferze bardzo dalekich planów Komsomolska. Wielkie obozy, m.in. "Westłag" i "Nowotambowłag", powstały tu pod koniec lat trzydziestych. W tym miejscu istniały krótko, ponieważ włączono je do "Niżamurłagu", dostarczającego siły roboczej dla trustu "Niżnieamurstroj", wyznaczonego m.in. do budowy Komsomolska i eksploatacji funkcjonujących w nim zakładów. W okresie największego "rozkwitu" - w 1943 r. - więziono w nim ponad 64 tys. osób. Średnio przebywało tu około 40 tys. zakliuczonych ludzi. Przy wznoszeniu Komsomolska, a także w otwieranych w mieście zakładach produkcyjnych pracowali również więźniowie osadzeni w innych łagrach, którzy budowali prowadzące do miasta drogi, linie kolejowe, utrzymywali w odpowiednim stanie tor wodny na Amurze. Łagiernicy pracowali też w tworzonych sowchozach. Ilu z nich zostało w nadamurskiej ziemi na zawsze, nie wiadomo. Chociaż klimat nie był tu tak surowy, jak na przykład na Magadanie, warunki życia w obozach - zwłaszcza pod koniec lat trzydziestych i na początku czterdziestych - były tragiczne. Więźniowie masowo chorowali, najczęściej na szkorbut, do leczenia którego potrzebne były świeże owoce, a w łagrze karmiono tylko solonymi rybami i kaszą jaglaną. Nawet ziemniaki, które okoliczni chłopi sprzedawali po 15 rubli za sztukę(!), były wielkim rarytasem. Komsomolcom przed obiadem podawano wywar z igliwia z młodymi pędami cedru, który miał uzupełnić braki witamin w młodych organizmach. W tajdze zbierano też żurawiny i jagody oraz polowano na dzikie zwierzęta. Więźniowie jednak nie mogli liczyć na takie "luksusy". W 1947 r. zrezygnowano z pracy więźniów przy wznoszeniu Komsomolska, wkrótce jednak okazało się, że przedwcześnie. Ponieważ ochotników do kontynuowania budowy miasta brakowało, w 1948 r. "Niżnieamurłag" został wskrzeszony. Przyczyniła się do tego decyzja o rozbudowie potencjału zbrojeniowego Komsomolska, podjęta przez Stalina. Zakłady lotnicze zostały przekształcone w doświadczalny ośrodek, produkujący myśliwce odrzutowe najnowszej generacji dla całego sowieckiego lotnictwa. W mieście uruchomiono również centrum produkcji łodzi podwodnych średniej klasy, które - wraz z technologicznym postępem - wyposażano w atomowy napęd i rakiety z głowicami jądrowymi. Dla potrzeb tych dwóch gigantów zbudowano także Zakłady Metalurgiczne "Amurstal". Wspólnota szukających Boga Spacerując po Komsomolsku z naszym przewodnikiem Walerym, starostą katolickiej parafii, przekonujemy się, że najlepsze lata miasto ma już za sobą. Na wielu budynkach widać jeszcze ślady dekoracji z okresu olimpiady w Moskwie, ale osiedla mieszkaniowe są zaniedbane. Budowę wielu bloków przerwano. Pozostawione w stanie surowym, bez okien i drzwi, niezabezpieczone dziś popadają stopniowo w ruinę, stając się siedliskami bezdomnych lub miejscowych opryszków. Na nocleg zatrzymaliśmy się - dzięki uprzejmości Walerego - w jednym z mieszkań w typowym bloku na typowym komsomolskim osiedlu. Budynek nie odbiegał wyglądem i standardem od reszty miejskiej infrastruktury. Uprzedzono nas, byśmy raczej nie korzystali z windy, ponieważ często zatrzymuje się między piętrami i można w niej spędzić nawet kilkanaście godzin, czekając na mechanika... Drałujemy więc na ostatnie piętro wieżowca piechotą, z nadzieją, że widok na Amur zrekompensuje wysiłek. Nie zawiedliśmy się. Z okien rozpościerała się piękna panorama miasta z mostem kolejowym na Amurze. Ten wiadukt jest ostatnią wielką inwestycją, którą zrealizowano w Komsomolsku w czasach Breżniewa, doprowadzając do miasta tory Bajkalsko-Amurskiej Magistrali... Jakiś czas temu można było podziwiać także pływające po Amurze, rozlanym w tym miejscu na kilometr i głębokim na 40 m, uzbrojone w broń atomową łodzie podwodne. To przeszłość. Dziś już nie spływają one z pochylni miejscowej stoczni. Jedna z nich -niedokończona, chociaż wyposażona w reaktor - stoi jeszcze w hali montażowej tej unikatowej, zatrudniającej najwyższej klasy fachowców fabryki. Floty nie stać na dokończenie budowy i wykupienie okrętu, zwłaszcza że zaprzestała działalności w rejonie Komsomolska. Zlikwidowano bazę okrętów podwodnych nad Amurem, znajdującą się między Komsomolskiem a Nikołajewskiem. Niegdyś, by się do niej dostać, każdy zatrudniony musiał przejść przez trzy strefy kontroli. Dziś o istnieniu w tym miejscu supertajnego obiektu świadczą tylko częściowo rozkradzione ruiny, w których walają się resztki rozbrojonych torped. Również ze znajdującego się w mieście lotniska doświadczalnego od dawna już nie wzbił się w powietrze żaden myśliwiec przechwytujący. O tym, że Komsomolsk był niegdyś potęgą w ich produkcji, świadczy jedynie wystawa w muzeum miejskim. Można tam znaleźć między innymi informację, że produkowano tu wyposażenie również dla polskiego lotnictwa... Mimo upadku "zbrojeniówki" w mieście nie widać biedy. Zaobserwować można raczej gorączkowe adaptowanie się mieszkańców do wymogów gospodarki rynkowej. Powstają nowe banki, różnorodne lokale gastronomiczne i dobrze zaopatrzone, całodobowe sklepy. Do teatru, w którym grają sztuki Czechowa, trudno dostać bilety, a jedna z dwóch wyższych uczelni przekształciła się w uniwersytet. Miejscowe władze, wspólnie z kierownictwami funkcjonujących w mieście zakładów, przystąpiły do ich przekształcania. Z trzech największych w przeszłości przedsiębiorstw upadł tylko "Amurstal" i dziś pełni rolę "pomnika inwestycyjnego" minionej epoki. W stoczni uruchomiono produkcję platform wiertniczych dla międzynarodowej spółki wydobywającej ropę i gaz z dna sachalińskiego szelfu. Buduje się także wielkotonażowe statki typu "rzeka-morze" o wyporności 5,5 tys. ton, na które pojawiało się duże zapotrzebowanie. Amurskoje Riecznoje Parachodstwo systematycznie zwiększa obroty i potrzebuje nowej floty, przystosowanej do pływania nie tylko po rzekach, ale również po morzach, która będzie zawijać do portów w całej Azji. Swoje miejsce na rynku powoli znajdują także Zakłady Lotnicze im. Gagarina, które zamiast samolotów wojskowych produkują maszyny cywilne, zwłaszcza hydrosamoloty. Uruchomiono w nich także montaż telewizorów i podzespołów elektronicznych na zlecenie Zjednoczenia "Dalelektron" z Chabarowska. Również rafineria w Komsomolsku, której moce wykorzystywane są tylko w 36,4 proc., ma szansę na odbicie się od dna, jeśli zacznie przerabiać ropę wydobywaną z sachalińskiego szelfu. Obecnie, przy pomocy japońskiego kapitału, w zakładzie przeprowadzana jest modernizacja urządzeń i uruchamiane są nowe kierunki produkcji. W Komsomolsku dostrzegalne są nie tylko zmiany ekonomiczne. Do tego wzorcowego socjalistycznego miasta, pozbawionego jakichkolwiek świątyń, wkroczyły ze swym orędziem Kościoły. Większość z kilkunastu działających już wspólnot chrześcijańskich wywodzi się z nurtu protestanckiego. Swoją obecność zaznacza również Kościół prawosławny, dla którego władze miasta wyznaczyły teren pod budowę cerkwi. W trudniejszej sytuacji jest parafia katolicka. - Mamy wprawdzie siedzibę w wynajętym mieszkaniu - mówi starosta Walery - ale władze utrudniają nam rejestrację parafii. Gdy już wydaje się, że wszystkie złożone dokumenty są w porządku, okazuje się, że zdaniem jakiegoś urzędnika brakuje jeszcze jakiejś drobnostki. W niedzielę, czyli w drugim dniu naszego pobytu w Komsomolsku, ks. Jarosław odprawił Mszę św., w której uczestniczyło kilkanaście, w większości młodych, osób. - Gdyby Msza św. odbywała się w ciągu tygodnia lub na przykład zimą, na pewno przyszłoby więcej ludzi - tłumaczy Walery. - W niedziele takie jak dzisiejsza zazwyczaj wyjeżdżają na dacze, gdzie uprawiają ogródki. Ksiądz Jarosław nie jest z tego zadowolony, ale powstrzymuje się od ostrej krytyki. -Taka jest rzeczywistość tutejszego Kościoła mówi ze smutkiem. - Zachowanie wiernych może świadczyć o lekceważeniu Mszy św., można ich za to potępiać, ale przecież trzeba próbować zrozumieć tych ludzi. Jeżeli teraz nie zasadzą na swych działkach ziemniaków, a mogą to zrobić tylko w sobotę i niedzielę, zimą czeka ich głód... To problem dla duszpasterzy, bo nie dotyczy tylko jednej niedzieli. Tak jest w każdy weekend od wiosny do jesieni. Prawdopodobnie zniknie on dopiero wtedy, gdy dacze przestaną stanowić dla mieszkańców miast podstawowe źródło utrzymania... Po Mszy św., zgodnie z rosyjską tradycją, wszyscy zasiadamy do tzw. czaj-pitia, czyli do skromnego poczęstunku przy filiżance herbaty. Podobne spotkania - podczas których panuje prawdziwie rodzinna atmosfera - odbywają się w większości parafii. Jednoczą one wspólnotę i pozwalają jej członkom lepiej się poznać. Dla mnie czaj-pitie jest okazją do rozmowy z komsomolskimi parafianami. Fundament wspólnoty stanowią Walery oraz jego żona i syn. Jako mistrz karate, a obecnie trener tej dyscypliny, bywał w Polsce i właśnie w naszym kraju przyjął chrzest. Chociaż nieźle zna język polski, uważa się za Rosjanina. Wśród swoich przodków nie znalazł nikogo, kto mógłby wywodzić się znad Wisły. Parafia katolicka w Komsomolsku składa się w większości ze znajomych starosty, którzy wciągają do niej swoich znajomych. Ludzie ci, szukający sensu swego życia, uczestnictwo w nabożeństwach traktują czasem przede wszystkim jako okazję do bycia razem. Nie wszyscy znaleźli już własną drogę do Boga, nie wszyscy też zdecydowali się na przyjęcie chrztu, ale łączy ich jedno - dziś studiują lub właśnie ukończyli naukę na wyższych uczelniach i w przyszłości będą stanowili miejscową elitę intelektualną. Igor np. jest młodym lekarzem-ginekologiem. - Na spotkania wspólnoty przychodzę od dawna, choć wciąż waham się, czy przyjąć chrzest w Kościele katolickim - mówi. - Nie chcę postępować pochopnie. Wielu moich kolegów przyjmuje chrzest w Cerkwi prawosławnej, ale wydaje mi się, że ulegają po prostu modzie, a nie wynika to z ich autentycznych przekonań. To nieporozumienie. Wiara jest zbyt poważną sprawą, by miała wynikać jedynie z mody. Jura jest studentem na Politechnicznym Uniwersytecie. Pochodzi z rodziny partyjnych działaczy. Na spotkanie wspólnoty przyszedł czwarty raz. - Wcześniej nie miałem żadnego kontaktu z religią - wspomina. - W domu uczono mnie, że religia to przesąd. Chcę się czegoś więcej o niej dowiedzieć. Wydaje mi się, że Bóg jest jakoś we mnie. Nawet, jeżeli w tym roku nie przyjmę chrztu, może za jakiś czas do tego dojrzeję. Wtedy to wydarzenie będzie naprawdę ważne w moim życiu. Natasza, młoda nauczycielka, jest związana ze wspólnotą od początku jej istnienia. Przed kilku laty ochrzcił ją ks. Miron z Władywostoku. Wiara rodziła się w niej stopniowo. - Pierwszy raz Ewangelię miałam w ręku w wieku piętnastu lat, ale wtedy nie bardzo chciałam ją czytać - opowiada. - Może dlatego, że niewiele z niej rozumiałam, a poza tym treści w niej zawarte wydawały mi się oderwane od życia. Moje rozumienie chrześcijaństwa zostało ukształtowane przez literaturę ateistyczną. W Ewangelii szukałam argumentów obalających poglądy ateistyczne. Coś mnie ciągnęło do religii. Na trzecim roku studiów postanowiłam przyjąć chrzest. Uczyniłam to w Kościele katolickim, bo taką wiarę wyznawała moja babcia, która była Polką. - To miasto jest głodne Boga i Kościół katolicki ma w nim wielkie zadanie do spełnienia - podsumowuje nasze spotkanie z komsomolską wspólnotą ks. Jarosław. - Żeby to maleńkie ziarno wydało owoc, wspólnota potrzebuje kapłana, który będzie z nią na co dzień, a nie tylko raz na jakiś czas przyjedzie odprawić Mszę św. Bajkalsko-Amurską Magistralą do Tyndy Niedzielne popołudnie spędzam, wraz z ks. Jarosławem, nad mapą. Opracowujemy trasę podróży na następne dni. Wybieramy się do kolejnego centrum duszpasterskiego Dalekiego Wschodu, znajdującego się w Błagowieszczeńsku - stolicy obwodu amurskiego. Do tego, położonego nad Amurem, miasta prowadzą dwie trasy kolejowe: można wybrać podróż Transsyberyjską Magistralą, z przesiadką w Chabarowsku lub jechać Bajkalsko-Amurską Magistralą, z przesiadką w Tyndze. Druga trasa jest dłuższa o około osiemset kilometrów, ale za to ciekawsza, ponieważ prowadzi przez niedostępne obszary Dalekiego Wschodu. Przy okazji można sprawdzić, w jaki sposób BAM wpływa na ekonomiczny rozwój tej ziemi i czy przypadkiem nie okazała się chybionym pomysłem. Z oficjalnych informacji wynika, że budowa Bajkalsko-Amurskiej Magistrali miała stanowić urzeczywistnienie marzeń rosyjskich inżynierów, którzy już w 1888 r. zaproponowali wytyczenie linii kolejowej, omijającej Bajkał od północy i dochodzącej do brzegów Oceanu Spokojnego. Wówczas Rosji nie było stać na taką inwestycję. Do tej idei powrócono w latach trzydziestych, gdy trwała budowa Komsomolska. W tej sytuacji dowództwo specjalnej Armii Dalekowschodniej zaproponowało doprowadzenie do powstającego miasta linii kolejowej równoległej do Kolei Transsyberyjskiej, lecz przesuniętej bardziej na północ, a więc nienarażonej na bezpośredni atak nieprzyjaciela. Według oficjalnej wersji, Stalin odrzucił ten projekt. Został on zatwierdzony i skierowany do realizacji dopiero przez Breżniewa. Prawda jednak jest nieco inna. Prawdopodobnie już w 1932 r. generalissimus podjął decyzję o budowie strategicznej magistrali. Początkowo zakładano, że przy realizacji tak ważnej inwestycji zostaną zatrudnieni tylko tzw. dobrowolcy, co miało zagwarantować doskonałą jakość wykonania prac. Niestety, planu tego nie zrealizowano, ponieważ udało się zwerbować zaledwie połowę z potrzebnej liczby robotników. Do pracy w tak trudnych warunkach zniechęcał surowy klimat, gdzie łopaty łamały się w wiecznej zmarzlinie, oraz brak nawet podstawowych narzędzi pracy. Stalin nakazał wówczas zatrudnić na budowie więźniów. W miejscowości Swobodny zorganizowano obóz o nazwie "BAM-Łag", do którego kierowano zesłańców wyznaczonych do budowania magistrali. Łagier rozrastał się w bardzo szybkim tempie. W pierwszym roku funkcjonowania przebywało w nim niewiele ponad trzy tysiące więźniów, sześć lat później więziono tu ponad 200 tys. osób! Oficjalnie obóz został zlikwidowany w 1938 r., faktycznie został wówczas jedynie podzielony na kilka mniejszych podobozów: Amurski, Południowy, Zachodni, Wschodni, Burejski i PołudniowoWschodni. Funkcjonowały one do 1945 r., a umieszczeni w nich więźniowie zbudowali kilka odcinków magistrali o łącznej długości 7 tys. km. Nikt nie wie, ilu z nich ta budowa kosztowała życie. Nasyp kolejowy usłany jest trupami przymusowych budowniczych Bajkalsko-Amurskiej Magistrali. Byli wśród nich także Polacy, zsyłani do łagrów na Dalekim Wschodzie w wyniku, prowadzonej w tym samym co budowa BAM-u, akcji oczyszczania Ukrainy i Białorusi z "polskiego elementu". Dlaczego Stalin nie dokończył BAM-u, mimo iż nie przerwał budowy nawet w trudnych czasach II wojny światowej, nie wiadomo. Prawdopodobne wydaje się wyjaśnienie, że Stalina opętała idea rozpoczynania nowych kolejowych inwestycji, czyli tzw. Wielkiej Północnej Magistrali Kolejowej i Transpolarnej Magistrali Kolejowej Salechard-Igarka, które miały połączyć górniczo-łagrowe obszary Workuty z Norylskiem. Prace przy ich budowie rozpoczęto w 1947 r., jednak po dwóch latach przerwano z powodu trudnych warunków terenowych i klimatycznych. O BAM-ie przypomniano sobie dopiero w czasach Breżniewa. Dokończenie budowy magistrali miało umożliwić dostęp do nowych złóż węgla, gazu, ropy naftowej, rud niklu, wolframu, żelaza i złota, a także ułatwić eksploatację 40 mln hektarów lasów, z których można było pozyskać 2 miliardy metrów sześciennych drewna. Wzdłuż torów miały powstać nowe miasta i osiedla, zakłady wydobywcze i fabryki. O militarnych celach inwestycji władze sowieckie nie wspominały, chociaż na pewno były one brane pod uwagę. Nieoficjalnie mówiło się, że po magistrali kursować miały zamaskowane pociągi-widma, uzbrojone w pociski balistyczne z głowicami nuklearnymi, gotowe do odpalenia w kierunku Stanów Zjednoczonych. Zakładano, że wykrycie przez zwiad satelitarny przeciwnika znajdujących się w ciągłym ruchu składów będzie niemożliwe i o wiele trudniejsze będzie trafienie w nie niż w stacjonarne wyrzutnie. Tym bardziej że mogły się ukryć w jednym z pięciu gigantycznych tuneli, biegnących pod górami o wysokości do 2,5 km i łącznej długości 25 km. Oficjalnie budowę BAM-u rozpoczęto w 1974 r., a zakończono w 1983 r. Zakres prac, którymi chwaliła się ekipa Breżniewa, był imponujący: przemieszczenie prawie ćwierć miliarda metrów sześciennych ziemi, zbudowanie 3200 różnych obiektów, w tym 200 stacji kolejowych, 142 mostów i 50 tuneli o łącznej długości 25 km. W realizacji inwestycji uczestniczyło 150 tys. osób, użyto około 10 tys. różnych maszyn. Większość prac prowadzono w strefie wiecznej zmarzliny, co rodziło liczne problemy techniczne... Pragnienie obejrzenia, jak sobie z nimi poradzono, zachęca do podróżowania Bajkalsko-Amurską Magistralą. Idziemy więc na dworzec, żeby kupić bilety na pociąg. Okazuje się, że nie jest to łatwe. Okienka kas biletowych na stacji w Komsomolsku - tak jak w całej Rosji - są szczególnym wynalazkiem. Wykonane są z grubego szkła z otworem wielkości znaczka pocztowego, do którego trzeba wrzeszczeć, by kasjer coś usłyszał. Niewiele pomagają umieszczone na szybach mikrofony. Wybraliśmy kasę, przed którą kolejka była najkrótsza, ale szybko okazało się, że to nie był dobry wybór, ponieważ okienko było przeznaczone dla bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej oraz dla osób starszych i pasażerów z dziećmi. Zanim zdążyliśmy się o tym przekonać i wyciągnąć paszporty, bez których w Rosji nie sprzedadzą biletu, przed kasą pojawiła się dosyć liczna grupa weteranów, którzy świętowali Dzień Pobiedy, obchodzony tutaj praktycznie przez cały maj. Konflikt z udekorowanymi co najmniej kilogramem medali, odprowadzanymi na dworzec przez młodych oficerów miejscowego garnizonu bohaterami sprzed lat mógłby się skończyć dla nas źle. Woleliśmy więc stanąć w kolejce do innej kasy, ale i tym razem mieliśmy pecha. Kasjer właśnie wywiesił karteczkę z napisem: Tiechnołogiczeskij pierieryw. Nie ma rady, trzeba czekać. Gdy pracownik ponownie zjawił się na swoim stanowisku i był łaskaw oderwać się od lektury leżącej przed nim gazety, okazało się, że to nie koniec naszych kłopotów. Bajkalsko-Amurska Magistrala jest trasą raczej rzadko uczęszczaną. Kursuje nią tylko jeden pociąg dalekobieżny - do Krasnojarska - którym można dostać się z Komsomolska do Tyndy. Odjeżdża o godzinie siódmej wieczorem, więc większą część trasy pokonuje nocą. A mieliśmy nadzieję, że przynajmniej przez okna pociągu obejrzymy te niedostępne regiony Dalekiego Wschodu. Pocieszamy się jednak, że w tych stronach słońce zachodzi późno i wcześnie wschodzi, więc coś uda się zobaczyć, jadąc tą "drogą w buduszczie" - jak określano BAM w sowieckiej propagandzie. Pół godziny przed odjazdem czekamy na peronie na przyjazd pociągu z położonej nad Morzem Ochockim Sowieckiej Gawani. Zdaje się, że niepotrzebnie przyszliśmy wcześniej. Patrol milicji bez trudu zauważył w tłumie ubranego w sutannę ks. Jarosława i postanowił sprawdzić nasze paszporty. W czasie kontroli okazało się, że zapomnieliśmy dopełnić obowiązku rejestracji i w świetle rosyjskiego prawa przebywamy w mieście nielegalnie. Mamy problem, zwłaszcza że milicjanci nie są skłonni do "dogadania się". Żaden na oczach tłumu nie chce otworzyć kieszeni dla wziatki. Kiedy postanowili zaprowadzić nas do kamandira, oblał mnie zimny pot. Ksiądz Jarosław, jako zameldowany na stałe w Chabarowsku, jest w lepszej sytuacji. Ale ja - dziennikarz z kraju należącego do NATO nielegalnie przebywający w mieście, które do niedawna było "zamknięte" - mogę zostać potraktowany jak szpieg. Komendant dworcowego komisariatu kazał zabrać położone na biurku 20 dolarów (tyle wynosi w Rosji średnia łapówka dla urzędnika) i pouczył o konieczności przestrzegania prawa. Zapoznał nas z obowiązującymi cudzoziemców przyjeżdżających do Rosji przepisami meldunkowymi, a następnie udzielił ideologicznego szkolenia, dziwiąc się, że Polska popiera walkę Czeczenów o niepodległość. - To terroryści i bandziory żyjący głównie z porwań ludzi - stwierdził, pokazując nam wycinki prasowe informujące, że rosyjscy komandosi odbili niedawno z rąk Czeczenów zakładników przetrzymywanych w niewoli od czasów Gorbaczowa. - Czeczenia eto nie wsja Rossija - tłumaczył, przekonując, że przez pryzmat tej zbuntowanej republiki nie można oceniać całego kraju. By pokazać nam dobrą wolę rosyjskiej władzy, komendant zaproponował, że ukarze nas za niesubordynację mandatem wysokości 40 rubli, czyli półtora dolara, co będzie równoznaczne z dopełnieniem obowiązku rejestracji. Trzeba więc było wypełnić blankiet zawierający kilkanaście rubryk, co wymagało skorzystania ze specjalnej instrukcji. Złożeniem na końcu podpisu, potwierdziłem zasadność jego wypisania... Po wręczeniu każdemu z nas dokumentu oficer odprowadził nas do pociągu, a następnie poinformował ochroniarzy, że podróżują nim dwaj cudzoziemcy. Zaraz po wejściu do podstawionego składu zaczęliśmy żałować, że wybraliśmy podróż tym pociągiem. Zdezelowane wagony nie zachęcają do zajmowania miejsc w ich wnętrzach. Po pociągu kursującym Bajkalsko-Amurską Magistralą spodziewaliśmy się nieco lepszego komfortu. W środku panuje typowy dla lokalnych pociągów smród, będący mieszaniną dymu węglowego, kawy, papierosów, potu, czosnku, mięsa i wódki. Na szczęście mamy miejsce w wagonie kupiejnym, czyli wyposażonym w przedziały. Jazda płackartnym, czyli tzw. twardą lub trzecią klasą, z piętrowymi łóżkami w wagonie bez przedziałów nie jest wygodna. Każdy podróżny uczestniczy w życiu całego wagonu, co nie zawsze należy do przyjemności. Pociąg szybko wypełnia się pasażerami i o przewidzianej porze rusza z peronu. Naszymi towarzyszami podróży są Sasza i Aleksy - pracownicy firmy kolejowej z Tyndy, zajmującej się remontowaniem sieci łączności Bajkalsko-Amurskiej Magistrali. Natychmiast wyciągają pachnącą jeszcze kuricę, którą kupili od stojącej na peronie handlarki i nieodłączną w podróżnych po Rosji butelkę wódki. Nas także zapraszają do kompanii. Nie ma mowy o uchyleniu się od symbolicznego toastu, zwłaszcza że nasi towarzysze z szacunkiem odnieśli się do kapłańskiej sutanny księdza Jarosława i z życzliwością zainteresowali się, skąd w tych stronach wziął się katolicki duchowny. Sami zadeklarowali też, że wywodzą się z prawosławnych rodzin, choć jako byli komsomolcy niewiele wiedzą o wierze swoich przodków... Starszy - Sasza - który przybył w te strony do pracy przy budowie BAM-u, żali się, że magistrala, która miała "dać życie" tutejszej ziemi, nie spełniła pokładanych w niej nadziei. Zapomniana przez decydentów, przechodzi powoli do historii. - Całe pokolenie komsomolców, które przyjechało ją budować, zostało oszukane -twierdzi Sasza. - Przez całe lata żyliśmy w koszmarnych warunkach. Mieszkaliśmy w namiotach i barakach, zimą znosiliśmy mróz, a latem roje komarów. Wierzyliśmy jednak, że zmieniamy bieg historii, tworzymy dobrobyt dla siebie i dla swoich rodzin. Przedstawiciele siedemdziesięciu narodowości z całego Sojuza budowali trasę, realizując plany przygotowane przez pięć instytutów projektowych "Mintronsstroja". Inwestycja w końcówce została wstrzymana. W pośpiechu zaniechano robót, a zamiast niektórych tuneli ułożono tory objazdowe. Nie wykonano wielu instalacji inżynieryjnych na stacjach. Niedokończona pozostała cała infrastruktura związana z życiem i pracą wielotysięcznego personelu obsługującego trasę. Później przyszła pierestrojka Gorbaczowa, kiedy o zagospodarowywaniu Syberii i Dalekiego Wschodu po prostu zapomniano. Reformy Jelcyna i gospodarka rynkowa całkowicie "dobiły" magistralę. Nagle okazało się, że nikomu nie jest potrzebna. Szacuje się, że obecnie przynosi ona państwu około 300 mln dolarów strat rocznie, ponieważ jest wykorzystywana zaledwie w niewielkim procencie. Magistralą miało podróżować 6 mln pasażerów i kursować kilkanaście tysięcy pociągów towarowych w ciągu roku. Wiele zakładów i kopalń, które miały powstać na jej trasie pozostało w planach, a te, które wybudowano, dziś są nierentowne. Większość z nich wstrzymało produkcję, ponieważ nie ma popytu na wytwarzane przez nie surowce i wyroby. Wydaje się, że nawet syberyjskie drewno przewożone BAMem do europejskiej części Rosji nie jest nikomu potrzebne. Ludzie bogaci zazwyczaj kupują meble w Zachodniej Europie, biedni natomiast myślą głównie o tym, by wystarczyło na żywność. Na wypłatę wynagrodzeń często czekamy całymi miesiącami. W jeszcze gorszej sytuacji znajdują się pracownicy obsługujący linię kolejową, którzy żyją w naprawdę katastrofalnych warunkach. Nawet żywność nie dociera do nich na czas. Gdyby nie polowali, musieliby głodować. Ludzie, którzy osiedlili się w kilku miastach, zbudowanych w pobliżu magistrali od podstaw, teraz pozostali bez pracy i żadnych perspektyw na przyszłość, więc masowo stąd wyjeżdżają. Pozostały po nich setki opustoszałych mieszkań, które można dziś kupić za przysłowiowe kopiejki. Bywa, że opuszczający te strony pozbywają się ich za skrzynkę wódki. Gdy przyjechaliśmy do Tyndy, był to niewielki ośrodek pracowniczy. Został założony w 1928 r. w celu obsługiwania Amursko-Jakuckiej Auto-Magistrali. Gdy rozpoczęła się budowa BAMu, liczba mieszkańców pasiołka wzrosła do piędziesięciu tysięcy. W mieście powstały też: duży kombinat transportu kolejowego "Tyndalas" i przedsiębiorstwo o nazwie "Wschodni", zajmujące się przeróbką drewna. Obecnie nie ma zbytu na produkowane przez obie firmy wyroby, więc znalazły się one na granicy bankructwa. Zatrudnieni w nich ludzie tracą pracę. W ciągu ostatnich siedmiu lat miasto opuściło 15 tys. osób... Krajobrazy, które podziwiamy przez okna pociągu świadczą o tym, że Bajkalsko-Amurska Magistrala w niewielkim stopniu przyczyniła się do ucywilizowania obszarów, przez które przebiega. Chociaż od głównej trasy prostopadle odchodzą drogi w głąb kompleksów leśnych, nie pracują tu żadne maszyny, służące do zrywki drewna. Częściej zauważyć można sylwetkę myśliwego, polującego w tych stronach na sobole. Nigdzie nie widać nawet śladów ludzkich osad. Pierwsze stacje, na których zatrzymuje się pociąg -Postyszewo i Goryń - nie robią imponującego wrażenia. Na peronach okoliczni mieszkańcy próbują sprzedać pasażerom pierogi z kapustą własnego wyrobu lub suszone i wędzone ryby. Region ten jest słabo zaludniony. Obszar o powierzchni 31 tys. kilometrów kwadratowych zamieszkuje niespełna 40 tys. osób. Średnio na 1 kilometr kwadratowy przypada więc mniej niż półtora człowieka. Większość ludności mieszka w 22 osadach. Z wielkich planów industrializacji tego regionu zrealizowano niewiele. W Słonecznym zbudowano kombinat pozyskiwania rud ołowiu oraz uruchomiono eksperymentalną eksploatację tytanu, fosfatów, rtęci i rud żelaza w Rejonie Tuguro-Czumikańskim. Do stacji Postyszewo można dojechać tylko zimą, ponieważ wiosenne roztopy i letnie deszcze zamieniają ją w niedostępne grzęzawisko. Obecnie do rejonu wydobywania surowców dociera się głównie drogą lotniczą. Opłacalną eksploatację złóż umożliwiłoby doprowadzenie do niego odnogi BAM-u, co jednak nie jest prostym przedsięwzięciem. Budowniczym magistrali należy się podziw, że zdołali wytyczyć trasę omijającą pasmo górskie z lewej strony, biegnącą przez rozlewiska i bagna, pokonującą dwie duże rzeki na terenie Kraju Chabarowskiego - Gorjuń i Amguń. Zmierzchało, gdy zmieniliśmy kierunek jazdy z północnozachodniego na południowy i wjechaliśmy w góry. Postanowiliśmy trochę się przespać. Sasza wyjął z torby łańcuch i kłódkę, by dodatkowo zaryglować drzwi na wsiakij słuczaj - jak mówi. Noc minęła spokojnie i późnym rankiem obudziliśmy się w gdzieś głębi amurskiego obwodu. Mijane krajobrazy są urzekające. Nigdzie nie widać wielkich inwestycji, które dla BAM-u byłyby źródłem życia. - Rosja okazała się za biedna na uruchomienie eksploatacji bogactw naturalnych ukrytych w tej ziemi - ubolewa Sasza. - Z różnych źródeł dowiadujemy się tylko, że są one niezwykle bogate, a fachowcy ich wartość oceniają na 400 miliardów dolarów! Pod względem zasobów na przykład złota nasz obwód zajmuje pierwsze miejsce w Federacji i trzecie na świecie - po Kalifornii i Alasce. My jednak nie czerpiemy z tego żadnych korzyści. Zanim dojechaliśmy do Tyndy, czekała nas jeszcze jedna krajobrazowa przygoda. Przejechaliśmy nad płynącą w wąskiej głębokiej dolinie rzeką Zeją, której spiętrzone wody kilkadziesiąt kilometrów dalej tworzą Zejski Zbiornik Wodny, największy na całym Dalekim Wschodzie. Przypomina on trochę naszą Solinę, ale jest ponad sto razy większy. Jest częścią Zejskiej Elektrowni Wodnej, mającej produkować prąd dla Bajkalsko-Amurskiej Magistrali. Magistrala to przecież nie tylko tory kolejowe, ale cały zespół urządzeń i sygnalizacji zasilanych energią elektryczną. Za Zeją pociąg wjechał w góry, przeciskając się wśród szczytów nad wąskimi dolinami rzek spiętych wiaduktami. W mieście Zwiastowania Do Tyndy docieramy późnym popołudniem. To, określone mianem stolicy BAM-u, miasto wydaje nam się dziwnie znajome. Po kilku minutach odkrywamy, że ma ono w sobie coś z moskiewskiego Nowego Arbatu. Miasto wznosił moskiewski "kontygent" komsomolców i na ich życzenie architekci zaprojektowali je, wykorzystując rozwiązania wypróbowane w stolicy Kraju Rad. Pomimo iż już widać tu ślady zaniedbań i kryzysu, nadal prezentuje się okazale. Położone wśród gór i wkomponowane w zieleń, sprawia wrażenie osiedla przyjaznego dla ludzi. Gdyby wszystkie plany związane z BAM-em zostały zrealizowane, prawdopodobnie właśnie do Tyndy, gdzie krzyżują się wszystkie transportowe szlaki Dalekiego Wschodu, zostałaby przeniesiona stolica amurskiego obwodu. Tędy przebiegają kolejowe magistrale Transsyberyjska i BajkalskoAmurska, a także Jakucko-Amurska Magistrala Samochodowa. W planach była mowa także o nitce BAM-u wiodącej do północnej Jakucji, która nigdy nie została zbudowana. Obecnie Tynda przeżywa kryzys gospodarczy i od dawna już się nie rozwija, jednak ani władze miejskie, ani obwodowe nie dopuszczają myśli o upadku miasta. Początkowo wszyscy wierzyli, że pomoże międzyresortowy program dokończenia budowy i rekonstrukcji BAM-u, który w 1987 r. został opracowany w Moskwie z inicjatywy Rady Ministrów. Kryzys finansowy, który sprawił, że wkrótce całe państwo stanęło na skraju bankructwa, uniemożliwił jego realizację. Miejscowi komuniści jednak nie zapomnieli o BAM-ie. Gdy wygrali wybory w obwodzie, a ich przedstawiciel został gubernatorem, rozpoczęli propagandową akcję ratowania magistrali. W lokalnych środkach masowego przekazu, a także w różnych wydawnictwach przypominano ideę BAM-u, dowodząc, że magistrala należy do historii pokoleń mieszkańców tej ziemi, o której nie wolno zapomnieć. Wspominano "wyczyny" komsomolców, których nazywano "bohaterami pracy socjalistycznej", próbując przywrócić etos pracy byłych przodowników. Przy okazji zaproponowano m.in. stworzenie wzdłuż BAM-u wolnej strefy ekonomicznej, mającej przyciągnąć zagranicznych inwestorów. Jej pierwszy ośrodek, traktowany jako swoista "wylęgarnia przedsiębiorczości", miałby powstać w pobliżu miejscowości o nazwie Bolszoj Sejim, oddalonej o 15 km od magistrali, gdzie odkryto jedne z najzasobniejszych w Rosji złóż rud tytanu i wanadu... Sasza - jeden z naszych towarzyszy podróży - gorąco zaprasza nas do siebie na nocleg. Niestety, nie mamy czasu, by skorzystać z jego gościnności. Wieczornym pociągiem musimy odjechać do położonego 860 km dalej Błagowieszczeńska. Poruszając się z północy na południowy-wschód, przemierzymy niemal całe terytorium amurskiego obwodu. Obejmuje obszar około 363 tys. kilometrów kwadratowych, czyli niewiele więcej niż wynosi powierzchnia Polski. Jest on zamieszkany przez zaledwie około milion osób. Prawie 70 proc. z nich żyje w miastach i w tzw. osiedlach typu miejskiego. Osady wiejskie skupione są głównie w południowej części obwodu, na równinie Zejsko-Burejskiej. Surowy klimat panujący na północy, którędy biegnie Bajkalsko-Amurska Magistrala, pozwala tylko na hodowlę reniferów. Nocne ciemności za oknami pociągu uniemożliwiają podziwianie krajobrazów. Zmęczeni, zasypiamy jak susły. Zdecydowaną większość pasażerów wagonu stanowią wojskowi i ich rodziny, więc jest nadzwyczaj spokojnie. Gdy rano obudziła nas prowodnica, informująca, że zbliżamy się do celu podróży, pociąg wolno toczył się wzdłuż szeroko rozlanej rzeki o znanej już nam nazwie Zeja. Na dworcu w Błagowieszczeńsku czekał na nas ks. Włodzimierz Siek, werbista, proboszcz miejscowej wspólnoty katolickiej, któremu w duszpasterstwie pomagają dwaj inni werbiści - Polak i Słowak. Ładujemy się do auta i jedziemy na śniadanie, oglądając po drodze miasto. Różni się ono znacznie od Komsomolska czy Tyndy. Sporo tu starej, drewnianej, zabytkowej, XIX-wiecznej architektury. Intrygująca też jest sama nazwa, którą na język polski można tłumaczyć jako "zwiastowanie". - Dziwię się, że władze sowieckie nigdy nie zmieniły nazwy miasta, chociaż nie pasowała do ich ateistycznej ideologii i wywodziła się z prawosławia, z którym bezwzględnie walczyli działacze partyjni - mówi ks. Włodzimierz. - Nazwa miasta, którego początki związane są z Ust-Zejską stanicą, została nadana na pamiątkę udzielenia przez biskupa Kamczackiego Aleutskiego, Kurylskiego Innokientego właśnie w tym miejscu błogosławieństwa generał-gubernatorowi Wschodniej Syberii Murawiewowi Amurskiemu, udającemu się do Chin w celu wytyczenia nowego przebiegu rosyjsko-chińskiej granicy i podpisania traktatu w tej sprawie. Łączy się ona także z założeniem w stanicy chramu (klasztoru) Zwiastowania, upamiętniającego to wydarzenie. Wizytę u błagowieszczeńskich werbistów zaczynamy od śniadania, a wcześniej od solidnej porcji porannej gimnastyki. Księża mieszkają na jedenastym piętrze nowego wieżowca, usytuowanego nad brzegiem Amuru. Ponieważ lokatorów znalazły tylko nieliczne mieszkania w tym budynku, winda jeszcze nie działa. Jedenaście pięter trzeba pokonać na piechotę. Nagrodą za wysiłek jest cudowny widok, roztaczający się z okien. Widać stąd prawie całą, ukrytą w zieleni stolicę obwodu oraz położone po przeciwnej stronie Amuru i granicy państwa chińskie miasto Heihe. Jeszcze do niedawna Błagowieszczeńsk był uznawany za bastion sowieckich wojsk lądowych, których zadaniem była obrona granicy przed armią chińską, jeśli próbowałaby przeprawić się przez Amur. W mieście stacjonowały trzy dywizje i funkcjonowała oficerska szkoła wojsk pancernych. Obecnie po wielkim garnizonie pozostało wspomnienie oraz puste, zajmujące całe kilometry koszary. Chińczyków, przed którymi wojsko miało bronić miasta, przywożą tu teraz promy rosyjskie i dwa chińskie, kursujące po rzece od rana do wieczora. Przybysze zza granicznej rzeki zapewniają mieszkańcom stałe źródła dochodów, więc władzom zależy na tym, by przyjeżdżało ich tu jak najwięcej. W przeszłości bywało podobnie, a handel między obydwoma stronami kwitł zawsze, choć czasami był prowadzony pod ostrzałem armat. Dzięki niemu miasto szybko się rozwijało, stając się oknem na Chiny dla rosyjskiego Dalekiego Wschodu. W rozwoju Błagowieszczeńska uczestniczyli także Polacy, którzy pod koniec ubiegłego wieku stanowili dziesięć procent mieszkańców trzydziestotysięcznego miasta. Byli wśród nich kupcy i rozmaici przedsiębiorcy. Niektórzy z nich w wyjątkowy sposób zapisali się w historii przyamurskiego grodu. Na przykład zesłany tu po powstaniu styczniowym niejaki Zalewski założył browar, a Alfons Szaniawski - generał-major armii rosyjskiej, mecenas filantrop kultury - szkołę średnią. Nabywając leżącą w guberni kopalnię złota, dorobił się ogromnego majątku, stając się w końcu ubiegłego wieku jednym z najbogatszych ludzi w Rosji. Jako starosta z ówczesnej guberni siedleckiej wstąpił do korpusu kadetów i zrobił w nim oszałamiającą karierę, wspomagając swoimi środkami rodaków w całym imperium. Z relacji ks. Krzysztofa Szwernickiego, marianina z Irkucka, który za pozwoleniem gengubernatora Murawiewa Amurskiego w 1859 r. podróżował po Dalekim Wschodzie "dla przyniesienia pomocy duchowej katolikom nad Amurem i ciągle osiedlanym od 3 lat posieleńcom", wynika, że nie był on pierwszym żołnierzem polskim w służbie carskiej. Już wcześniej Polacy stanowili spory odsetek żołnierzy miejscowego garnizonu. Ks. Szwernicki odprawił nabożeństwo w domu Kułakowskiego, rotnego kapitana, wyspowiadał jednego urzędnika, czterdziestu pięciu żołnierzy i czterech cywilów. Wtedy miasto dopiero powstawało. Wraz z jego rozwojem powiększał się garnizon, w składzie którego liczba Polaków była zawsze znacząca. Można wnioskować to chociażby z poświęconej Syberii i Mandżurii pracy dr. Albrechta Wirthe'a, który napisał, że "w rzeczywistości Polacy na Syberii zajmują pozycję, taką jak irlandzcy generałowie w armii brytyjskiej i irlandzcy politycy w Stanach Zjednoczonych". Znaczna część polskich żołnierzy po odbyciu służby w carskiej armii osiedlała się w Przyamurzu. Oficerowie zamieniali się w kupców lub urzędników, a szeregowcy podejmowali pracę na roli. Korzystając z ulg, mogli tworzyć gospodarstwa o takim areale, jaki byli w stanie obrobić. Prawosławna katedra w katolickim kościele Ksiądz Włodzimierz Siek pracuje w Błagowieszczeńsku od niedawna, a już zdążył nieźle poznać historię parafii i polskiej diaspory w tej części Rosji. Zachowało się stosunkowo dużo dokumentów archiwalnych dotyczących katolickiej wspólnoty, na podstawie których bez trudu można odtworzyć jej dzieje. Bezcenna okazała się tu pomoc jednego z parafian, który grzebiąc w źródłach historycznych jak w elementach pasjonującej układanki składa z nich uporządkowaną historię. - Parafia oficjalnie została erygowana dopiero w 1910 r., ale świątynię pw. Przemienienia Pańskiego zbudowano wcześniej - w 1896 r. - opowiada ks. Włodzimierz. - W 1893 r. mieszkający w Błagowieszczeńsku Polacy wystarali się o grunt, na którym zaplanowano wzniesienie kościoła. Parcela znajdowała się w samym centrum miasta - u zbiegu ulic Irkuckiej i Sadowej. Trzy lata później minister spraw wewnętrznych pozwolił na rozpoczęcie budowy. Kościół z czerwonej cegły zbudowano w ciągu jednego roku. Było to możliwe dzięki wyjątkowej ofiarności wiernych. Z materiałów archiwalnych wynika, że w starania o budowę świątyni najbardziej zaangażowali się doktor Jurgielis oraz dwaj syndycy Macewski i Hartung. W 1911 r. przy kościele wybudowano dzwonnicę, na której zawieszono cztery dzwony. Największy nazwano św. Stanisław. Powstanie katolickiej świątyni w samym centrum miasta świadczy o znaczącej roli, jaką odgrywała tu wówczas polska społeczność. Historycy ustalili, że Polacy zamieszkiwali okazałe domy w pobliżu kościoła. Niektóre z nich, w części nazywanej przez najstarszych mieszkańców miasta polskim kwartałem, przetrwały do dziś. Pierwszym duszpasterzem w błagowieszczeńskiej świątyni był ks. Piotr Paweł Bulwicz - zesłaniec, mianowany kuratorem wojsk Kraju Amurskiego. W 1910 r. zastąpił go "Sybirak" ks. Antoni Żukowski, urodzony w Irkucku, absolwent metropolitalnego seminarium duchownego w Petersburgu. Wówczas oficjalnie erygowano parafię, obejmującą oprócz miasta także niektóre polskie wsie Przyamurza, z których największymi były: Rogaczewka, Kozłówka i Srebrzanka. W Kozłówce w 1907 r. wierni zbudowali filialną kaplicę. Lektura zachowanych dokumentów pozwala wysnuć wniosek, że błagowieszczeńska wspólnota była bardzo prężna. Działały bractwa Różańcowe i Szkaplerza Świętego oraz towarzystwo trzeźwości. Osłabiła ją wojna domowa, która ogarnęła Daleki Wschód po bolszewickiej rewolucji. Zmobilizowani do carskiej armii wierni utworzyli siedem czysto polskich kompanii, które stacjonowały w Błagowieszczeńsku i Boczkariewie (obecnie noszącym nazwę Biełogorsk). W 1920 r. Polacy podzielili się na dwa obozy jedni opowiedzieli się po stronie "białych", drudzy za "czerwonymi". Nie występowali jednak przeciwko sobie, zachowując narodową solidarność. Gdy po zajęciu Przyamurza białogwardyjskie wojska rozstrzelały wziętych do niewoli "czerwonych" Polaków, ich "biali" rodacy zbuntowali się w obronie bratiew po krowi. - Pomimo poniesionych podczas wojny strat błagowieszczeńska parafia nadal była silna - opowiada ks. Włodzimierz. - Bolszewicy długo nie mieli odwagi walczyć z katolikami. W latach dwudziestych zniszczyli wszystkie cerkwie, których w mieście było ponad 20, rozkradli kościelny majątek, ale nie zamknęli świątyni. Dopiero w 1932 r. kościół katolicki został zamieniony na skład siana. W latach czterdziestych, w czasie sprawowania władzy przez Stalina, nastąpiło "religijne popuszczenie", świątynię przejęli wówczas prawosławni. Dzięki temu przetrwała do dziś, obecnie jako katedra błagowieszczeńskiej eparchii (diecezji). Władyka Gawrił obiecał, że gdy tylko zbuduje własną katedrę, zwróci nam nasz kościół. Obecnie w nowej prawosławnej świątyni trwają prace wykończeniowe. Parafia w Błagowieszczeńsku odrodziła się dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Przyczynił się do tego Aleksander Ryniewski - znany miejscowy biznesmen polskiego pochodzenia, właściciel firmy turystycznej "Błagowiest" - który jest starostą wspólnoty. Gdy tylko dowiedział się o naszym przyjeździe, mimo braku czasu natychmiast zaprosił nas na spotkanie. To naprawdę wyjątkowy człowiek, o którym można by dużo i barwnie pisać. Chociaż nigdy nie był w Polsce ani nie zna języka polskiego, uważa się za polskiego patriotę. W odróżnieniu od większości mieszkających na Dalekim Wschodzie rodaków, w paszporcie ma wpisaną polską narodowość. Pochodzi z polskiej rodziny zesłanej w te strony po powstaniu styczniowym. Wychowanie religijne zawdzięcza matce. Aby uczcić jej pamięć, zaangażował się w odrodzenie błagowieszczeńskiej parafii katolickiej. Jest to także - jak twierdzi - wyraz wdzięczności Bogu za dar życia. Kiedy się począł jako ostatni z licznego rodzeństwa, matka przestraszyła się, że nie zdoła utrzymać kolejnego dziecka. W drodze do szpitala na zabieg przerwania ciąży spotkała sąsiadkę, która przypomniała jej, że właśnie przypada święto Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny i w dniu, w którym Matka Boża poczęła swego Syna nie powinna zabijać własnego dziecka. Słowa sąsiadki tak nią wstrząsnęły, że postanowiła urodzić dziecko. Aleksander okazał się zdolnym, pracowitym i przedsiębiorczym chłopcem. Sprawiał matce więcej radości niż pozostałe dzieci. Zdobył wykształcenie, a władze doceniały jego zdolności, mimo iż nigdy nie wyparł się polskiej narodowości. Pod koniec istnienia Związku Radzieckiego pełnił funkcję wicemera miasta, a po jego rozpadzie założył firmę turystyczną "Błagowiest", która - organizując handlowe wyjazdy dla trzydziestu tysięcy ludzi tygodniowo - stała się oknem Błagowieszczeńska na Chiny. W działalność na rzecz odrodzenia katolickiej parafii zaangażował się, gdy w mieście pojawił się ks. Miron Effing. Pomógł mu odnaleźć katolików, a pierwsze Msze św. odprawiano właśnie w jego biurze. W 1994 r. wspólnota została oficjalnie zarejestrowana. Mimo że ks. Miron przyjeżdżał do niej tylko od czasu do czasu, rozwinęła się i obecnie jest to już stuosobowa grupa wiernych. Dzięki wysiłkom Aleksandra Ryniewskiego parafii udało się zdobyć stałą siedzibę w zaadaptowanym budynku byłego laboratorium, gdzie urządzono kaplicę z zakrystią, biuro parafialne oraz salkę na spotkania z zapleczem gospodarczym i niewielkie mieszkanko dla rodziny, strzegącej obiektu. - Zorganizowaliśmy w parafii lekcje religii dla dzieci i katechezy dla dorosłych, które prowadziły nasze parafianki - wspomina Aleksander Ryniewski. - Nie miały one co prawda wykształcenia teologicznego ani odpowiedniego przygotowania, więc opowiadały innym o Bogu tak, jak umiały, dzieliły się swoją wiarą. Wspólnota nie miała kapłana na stałe, ale parafianie starali się codziennie spotykać w kaplicy na modlitwie. Nie przychodziły tłumy, ale zawsze było kilka osób. W parafii powstała również nieformalna grupa charytatywna, wspierająca najbiedniejszych. Dzięki staraniom ks. Mirona i Aleksandra Ryniewskiego udało się nawiązać poprawne stosunki z miejscowym prawosławnym władyką Gawriłem. - Gdy zostanie ukończona budowa katedry prawosławnej, odzyskamy swój kościół. -opowiada Aleksander Ryniewski. - Napisałem więc list do Ojca Świętego Jana Pawła II z prośbą, by Kościół katolicki wsparł budowę prawosławnej katedry, bo to przyspieszy przejęcie przez katolików w Błagowieszczeńsku ich dawnej własności. List ten został przekazany jednej z zachodnich fundacji, która wsparła finansowo budowę prawosławnego soboru. Przyspieszyło to znacznie prace budowlane, za co władyka Gawrił jest nam bardzo wdzięczny. Utrzymujemy z nim przyjacielskie kontakty. Gdy odzyskamy swój kościół, nasza wspólnota na pewno się rozwinie. Ludzie, którzy przez dziesięciolecia żyli w zamkniętym mieście, potrzebują czytelnego sygnału, że zmiany, które zaszły w Rosji są nieodwołalne. Wieczorem spotkaliśmy się na Mszy św., którą odprawili ks. Włodzimierz, ks. Józef ze Słowacji i ks. Jarosław. Nie sprawdziły się moje obawy, że sprawujących Najświętszą Ofiarę będzie więcej niż wiernych w kaplicy. Oprócz mnie i brata Waldemara w ławkach zasiadło jeszcze siedem, w większości młodych, osób. Ich zachowanie świadczyło, że są tu częstymi gośćmi. Po Mszy św. ks. Włodzimierz wyjaśnił mi, że w dzień powszedni na Eucharystię przychodzi od kilku do kilkunastu osób, a w niedziele i święta kaplicę wypełnia od czterdziestu do siedemdziesięciu wiernych, co jest zadowalającym rezultatem w około stuosobowej parafii, w której liczba członków powiększa się bardzo powoli. Świadkami wieloletnich tradycji katolickiej wspólnoty w Błagowieszczeńsku jest pięć ponadosiemdziesięcioletnich babuszek. Jeszcze tylko trzy z nich mają tyle sił, by od czasu do czasu przyjść do kaplicy. Kontakt z Kościołem katolickim miały w dzieciństwie, ale dziś już niewiele pamiętają z tamtych czasów. Obecnie katolicka wspólnota organizuje się praktycznie od początku, a większość jej członków stanowią młodzież i dzieci. Niektórzy z nich pochodzą z polskich, katolickich rodzin, ale jak przez mgłę pamiętają, że ich babcia się modliła i opowiadała o Bogu. Uważają się za Amurczanów, czyli nową, rosyjskojęzyczną narodowość, powstałą w wyniku wymieszania się różnych ludów osiadłych nad Amurem. - Ci ludzie zazwyczaj sami szukali wiary - opowiada ks. Włodzimierz - często z bardzo dziwnych powodów. Bywa, że swoje spotkanie z Bogiem zawdziączają strachowi lub jakimś emocjonalnym przeżyciom, a nawet zabobonom. Staramy się więc "iść w głąb" i przez katechezę, prowadzoną w czterech grupach wiekowych dzieci i młodzieży, dać wszystkim członkom parafii solidny fundament dla ich wiary. Nauki dla dorosłych staramy się łączyć z Mszą św. Nie spodziewamy się jednak natychmiastowych efektów, bo ludzie tu są za bardzo poranieni przez komunizm. Ostrożność ks. Włodzimierza nie dziwi, przecież jego praca z dziećmi i młodzieżą nie ma żadnego oparcia w rodzinach, które tkwią w ateizmie narzuconym przez poprzedni system. Zdrowych, normalnych rodzin w parafii, tak jak i w całym mieście, właściwie nie ma. Większość z nich jest dotknięta jakąś patologią. Wiele osób ma za sobą nawet po kilka rozwodów. Poprzedni ustrój zniszczył zupełnie instytucję małżeństwa i rodziny. Zawarcie cywilnego związku małżeńskiego, które polega na wypełnieniu odpowiednich formularzy i podpisaniu ich przez świadków, a potem jego rozwiązanie jest stosunkowo proste. Częsta zmiana partnerów należy do dobrego tonu. Bywa, że po rozwodzie w jednym mieszkaniu żyją po dwie rodziny, bo rozwiedzeni współmałżonkowie znaleźli sobie nowych towarzyszy życia. Losem dzieci z pierwszych związków nie interesują się, a jeśli nawet dbają o nie, nie dostarczają im pozytywnych wzorców. Dzieci i młodzież często sięgają po alkohol lub po narkotyki. Zdarza się, że role rodziców przejmują dziadkowie, co bywa dla nich wielkim obciążeniem. Babuszki żyjące ze skromnych emerytur z trudem mogą utrzymać najwyżej jednego wnuka. Pozostałe często trafiają do domów dziecka lub po prostu na ulicę i stają się tzw. bezprizornymi, czyli bezdomnymi dziećmi żyjącymi z rozbojów i kradzieży. Instytucje wychowawcze w tutejszym wydaniu spełniają rolę przechowalni. Nie przygotowują do pełnienia ról życiowych, np. matki i żony. Większość wychowanek po osiągnięciu pełnoletności trafia do - zakamuflowanych pod szyldem agencji towarzyskich, czy kasyn gry domów publicznych, które w Błagowieszczeńsku bardzo dobrze prosperują. Niemały procent tysięcy chińskich turystów przyjeżdża do miasta tylko po to, by "zabawić się" z rosyjskimi dziewczynami. W kręgach podziemia gospodarczego i mafii, prężnie rozwijających się na chińskim pograniczu, "erotyczny wypad" na drugą stronę Amuru jest uznawany za potwierdzenie społecznego statusu... Jadąc do mieszkania werbistów, mogliśmy się przekonać, że miejscowa młodzież nie stroni od alkoholu. Był właśnie tzw. dzień wypusknika, czyli absolwenta. Cała młodzież, która otrzymała świadectwa bawiła się, czyli po prostu piła bez ograniczenia, niespotykając się ze sprzeciwem dorosłych. Ulicami ciągnęły całe watahy młodych ludzi z butelkami piwa w dłoniach. Okupowali wszystkie ogródki przy budkach z piwem i uliczne ławki. Milicja nie reagowała na ich zachowanie, ograniczając się do ostrzegania przed pozostawaniem na jezdniach, bo może to zagrażać życiu... - Milicja jest dzisiaj nieco bardziej liberalna niż zwykle - twierdzi prowadzący samochód ks. Józef - ale i gdy nie ma święta wypuskników też nie reaguje bardziej rygorystycznie. W tutejszym prawie piwo jest uznane za napój chłodzący, który może być konsumowany wszędzie, nawet na głównych ulicach. Producenci to wykorzystują i proponują coraz mocniejsze gatunki, które uzależniają młodych ludzi i wyniszczają organizmy. Przed blokiem, w którym mieszkają werbiści, czekał na nas Aleksander Ryniewski, który - jako inwestor - przyjechał sprawdzić, jak idą przygotowania wieżowca do zasiedlenia. - Do tej pory w Rosji każda osoba zajmująca się biznesem, musiała mieć kilka różnych firm - tłumaczy. - System podatkowy jest tak skonstruowany, że tylko prowadząc kilka firm, wykorzystując różne możliwości manewrowania kapitałem, korzystania z ulg podatkowych itp., można w ogóle utrzymać się na rynku. Prezydent Władymir Putin obiecał, że sytuacja ta ulegnie zmianie i system fiskalny zostanie uporządkowany, a podatki obniżone. Wierzymy, że tak się stanie i rosyjscy przedsiębiorcy będą mogli zająć się normalną działalnością, a nie kombinować, jak uniknąć horrendalnych podatków... - Takich ludzi jak nasz starosta jest niestety niewielu - ubolewa ks. Włodzimierz, gdy po całym dniu zasiedliśmy wreszcie do kolacji. - Większość z trudem daje sobie radę i jest po prostu zniechęcona do życia. Wyrwani z poprzedniego systemu, który dawał im bezpieczeństwo socjalne i obiecywał w przyszłości złote góry, nie radzą sobie w nowych warunkach. Zostali odzwyczajeni od wydajnej pracy. Zabito w nich przedsiębiorczość. Oduczono inicjatywy. Aleksander Ryniewski, który chętnie przyjął zaproszenie na nasz wieczorny posiłek, tylko potakuje, słuchając opowieści swojego proboszcza. Trzy dni temu zwolnił z pracy kilku pracowników. Zupełnie nie nadawali się do nowych warunków. Pozostawił im swobodę w działaniu i nie nadzorował, co ci potraktowali jako zgodę na nieróbstwo. - Byli zdziwieni, że mam do nich pretensje mówi A. Ryniewski. - Myśleli, że skoro na nich nie krzyczałem, to byłem zadowolony z ich pracy. Nie mogli pojąć, że ja nie mam czasu, by stale patrzeć podwładnym na ręce. W Rosji, niestety, w dalszym ciągu pokutuje system, w którym pracownik szanuje swego szefa i wykonuje jego polecenia tylko wtedy, gdy ten nieustannie go sprawdza, krzyczy, wymaga. Często zdarza się, że im szef głośniej krzyczy i mocniej bije, jest bardziej szanowany, bo to znaczy, że jest balszoj naczalnik. Inaczej przecież nie ośmieliłby się tego robić. Rosjanin nieczujący nad sobą bata po prostu źle się czuje. Dlatego też z takim trudem tworzą się w naszym kraju demokratyczne mechanizmy i reformuje gospodarka. Słabe zreformowanie rosyjskiej gospodarki widać zresztą na stole. Sprawdziliśmy, które ze znajdujących się na nim produktów, zakupionych rano w pobliskim sklepie, pochodziły z Rosji. Tylko chleb. Nawet ser i dżem to produkty węgierskie. - Reeksport z Chin - śmieje się Ryniewski, wskazując na rozświetlony brzeg po drugiej stronie Amuru, na którym co chwila zapalały się różnokolorowe, wielopiętrowe reklamy. -Jeszcze piętnaście lat temu było tam szczere pole, dziś stoi stupięćdziesięciotysięczne miasto. Chińscy handlarze wznieśli je za pieniądze zarobione ze sprzedaży towarów Rosjanom. Musimy się od nich uczyć. Ten temat zostawiamy sobie na następny dzień. Aleksander obiecuje, że zaczniemy go od niespodzianki. Śniadanie w chińskim lokalu Budzą nas syreny promów towarowych kursujących po Amurze. To znak, że chińska fala ruszyła z portu w Hihe do Błagowieszczeńska. Pora się zbierać. Dzwoni Aleksander Ryniewski, aby uprzedzić nas, że zarezerwował stolik w chińskiej restauracji, więc lepiej, żebyśmy przed wyjściem z domu nie jedli śniadania. Właściciel lokalu obiecał, że zaprezentuje nam całą kulinarną kulturę państwa leżącego po drugiej stronie rzeki Czarnego Smoka, jak Chińczycy nazywają Amur. Udajemy się pod podany przez Aleksandra adres, z nadzieją, że szef kuchni nie uraczy nas zginiłymi jajami, makaronem z dżdżownic, pieczenią z psa albo innymi "obrzydliwymi specjałami", którymi straszy w programach o Chinach nasza telewizja. Spotkało nas rozczarowanie, potęgujące się niemal z minuty na minutę. Restauracja okazała się przytulnym lokalem, urządzonym według klasycznych chińskich zasad. Obok niewielkiej sali ogólnej, znajdowało się szereg oddzielonych od siebie pomieszczeń, przeznaczonych dla kilku lub kilkunastu osób. Zasiadamy w jednym z nich. Od głównej sali oddziela nas kotara. Pełniący obowiązki gospodarza Aleksander ustala z kelnerką menu. Zajmujemy miejsca przy okrągłym stole, zastawionym tradycyjnymi, skromnymi naczyniami. Przed każdym gościem stoi niewielki talerzyk, miseczka, filiżanka, obok leżą drewniane pałeczki, a także - ponieważ większość z nas to obcokrajowcy - noże i widelce. To wystarczy przeciętnemu Chińczykowi do spożycia w restauracji posiłku, który bynajmniej nie składa się z jednego czy dwóch dań. Trochę dziwi nas, że na stole nie ma chleba albo zastępującego go gotowanego ryżu. Zamiast tego kelnerka ustawia kilka miseczek z ostrymi sosami, przeznaczonymi do wszystkich potraw. Na środku stołu pojawia się taca, wypełniona cieniutkimi, przypominającymi polskie kabanosy kiełbaskami. Każdy odłamuje sobie kawałek, zanurza w sosie i zjada ze smakiem. Są bardzo ostro doprawione. Pytam kelnerkę o chleb, ale Aleksander nie radzi mi go jeść. - Będzie jeszcze wiele dań, więc nie radzę najadać się do syta jednym - twierdzi z przekonaniem. Poleca kelnerce odnieść pierwszą przystawkę i perfidnie pyta, jak nam smakowały sobacze kiełbaski? Widząc nasze miny, obiecuje, że jest to ostatni dowcip tego typu. Następne przekąski pozwalają zapomnieć o tym niesmacznym kawale. Mięso wieprzowe smażone, cienkie włókna kury gotowanej, zmieszane z ogórkami, kożuszki prażonej masy sojowej, a także kapusta morska w occie, czyli marynowany wodorost, przypominający znane warzywo - smakują wyśmienicie. Przy ich spożywaniu nóż okazuje się zbędny. Wszystkie dania są pokrojone na małe kawałeczki. Próbujemy korzystać z pałeczek. Aleksander co jakiś czas przypomina, żeby tylko spróbować wszystkich potraw, bo na tego typu spotkaniu powinno się ich zjeść co najmniej trzydzieści, a nawet sześćdziesiąt. Tak każe chiński zwyczaj. By dać nam przykład, kusza z namaszczeniem, przegryzając kolejne dania mandarynkami i bananami. Kiedy przyszła kolej na potrawy gorące, tracimy tempo, a ks. Włodzimierz zaczyna przypominać o grzechu obżarstwa. Wermiszel z fasoli w rosole, pomieszany z zielonymi kiełkami fasoli i pierożki gotowane z siekanym mięsem wieprzowym oraz jarzynami smakują znakomicie. Na tym nie koniec. Kelnerka przynosi na dużym półmisku rybę smażoną w całości w ciemnym, słodkim sosie, młode pędy bambusów, przypominające pokrojone na plasterki ziemniaki, pierogi gotowane z ostrym farszem oraz małe kuleczki z kurczaka. Kiedy na stole pojawia się kaczka po pekińsku, nie jesteśmy w stanie niczego więcej przełknąć. Próbuje jej tylko Aleksander, demonstrując nam, że spożywanie tego specjału jest sztuką samą w sobie. Kawałek mięsa umieszcza się, wraz z zielonym czosnkiem i odrobiną gęstego sosu, w wydrążonej bułeczce i sporządzony w ten sposób jakby hot-dog zjada. Odetchnęliśmy dopiero, gdy przed nami stanęły miseczki ryżu. To znak, że posiłek zbliża się do końca. Teraz trzeba wymieszać go z resztą sosów i zjeść. Ucztę "podsumowujemy" nieco nietypowo - herbatą z mielonego korzenia żeń-szeń, która smakuje jak rozpuszczony we wrzątku cynamon. Staramy się tym delektować, pamiętając, że medycyna chińska przypisuje tej roślinie lecznicze, oczyszczające organizm znaczenie. Z naszych obliczeń wynika, że próbowaliśmy około dwunastu różnych potraw. - Nie tak źle - komentuje Aleksander Ryniewski i dodaje, że chociaż lubi chińską kuchnię, nigdy nie udało mu się zjeść więcej niż dwadzieścia dań... W Błagowieszczeńsku jest kilka dobrych chińskich restauracji. Ich klientami są zarówno zamożni Rosjanie, jak i bogaci Chińczycy, których coraz więcej odwiedza miasto indywidualnie bądź w zorganizowanych grupach. Niektórzy przyjeżdżają na krótko, zwykle by skorzystać z "uroków" nocnego życia, dla innych Błagowieszczeńsk jest pierwszym etapem podróży po Rosji. Wycieczki po Federacji, oferowane przez tutejsze biura, są znacznie tańsze niż organizowane przez chińskie agencje. Miasto na tym korzysta, a pięć funkcjonujących w nim hoteli od wiosny do jesieni ma komplet gości. Zamożni Chińczycy dają zarobić miejscowym przedsiębiorstwom przewozowym, taksówkarzom, kolejom, a przede wszystkim liniom lotniczym, utrzymującym połączenia z Moskwą i innymi miastami. Zwiedzając razem z Aleksandrem Ryniewskim samochodem miasto, mogliśmy się przekonać, że oprócz "firmowych" w Błagowieszczeńsku działa kilkanaście innych tańszych - chińskich lokali i kilkadziesiąt ulicznych "garkuchni" oferujących chińskie potrawy. Są one popularne zarówno wśród Rosjan, jak i wśród Chińczyków, których na błagowieszczeńskich ulicach spotyka się bardzo wielu. Zajmują się przede wszystkim handlem. Na chińskim bazarze, usytuowanym w centrum miasta można kupić praktycznie wszystko po cenach o wiele niższych niż w sklepie. Według oficjalnych danych, swoje stoiska ma na nim około 700 chińskich sprzedawców, jednak nawet niezbyt uważny obserwator dostrzeże, że liczba ta jest zaniżona. Zachowanie handlarzy świadczy, że całe targowisko jest opanowane przez rodzinne klany i mafie. Wynajmujący stragany rezydują stale w mieście i gdy tylko sprzedadzą jakąś partię towaru, kurierzy natychmiast dostarczają następną. Zdaje się, że robią to bardzo sprawnie, bo trzy promy rosyjskie i dwa chińskie kursują po Amurze od rana do wieczora, przewożąc nie tylko ludzi, ale także wyładowane towarami samochody ciężarowe. Zimą Chińczycy z tobołami przechodzą na drugą stronę rzeki po lodzie, a większe ładunki przewozi poduszkowiec. - Chińczycy to najlepsi kupcy na świecie chwali skośnookich handlarzy Aleksander Ryniewski. - Potrafią sprzedać dosłownie wszystko. Nikt nie wytrzyma z nimi konkurencji, zawsze proponują niższe ceny. Bardzo trudno przecisnąć się między ich straganami na targu. Natarczywie, ale bardzo uprzejmie zachęcają klientów do kupna swoich towarów. Widząc mój aparat fotograficzny sami proszą, by zrobić im zdjęcie. Może chcą w ten sposób zademonstrować, że nie mają nic do ukrycia. - Chociaż stanowią konkurencję dla rodzimych kupców, ich działalność jest dla Błagowieszczeńska korzystna - twierdzi Aleksander Ryniewski. - Ich działalność przynosi zyski żegludze promowej, portowi rzecznemu, komorze celnej, przedsiębiorstwom transportowym, miastu, do budżetu którego trafiają ich podatki, a także rozmaitym internatom i schroniskom oferującym tanie noclegi. Wielu mieszkańców utrzymuje się z wynajmu prywatnych kwater chińskim handlarzom. W Błagowieszczeńsku mieszkają też Chińczycy pracujący na czarno w usługach, gastronomii i budownictwie. Powstają także rozmaite przedsiębiorstwa i firmy, oparte na chińskim kapitale. - Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych Błagowieszczeńsk otwarł się dla Chińczyków, lokalne gazety przestrzegały przed "żółtym zalewem" - wspomina Aleksander Ryniewski. - Dziś to już przeszłość, nawet miejscowe władze zrozumiały, że dla współpracy z Chinami nie ma na Dalekim Wschodzie alternatywy. Z różnych statystyk wynika, że Chiny rzeczywiście są najważniejszym partnerem gospodarczym obwodu amurskiego. Ponad 90 proc. obrotów w handlu zagranicznym pochodzi właśnie z wymiany handlowej z Chinami. Za Amur eksportowana jest soja, energia elektryczna, drewno, złom żelaza i metali kolorowych oraz szyny tramwajowe. W imporcie przeważają artykuły spożywcze, wieprzowina, jabłka i gruszki, tkaniny, elektrody, sieci rybackie, materiały budowlane i rowery. Początkowo handel odbywał się na zasadzie wymiany barterowej (towar za towar), obecnie coraz większą rolę zaczynają odgrywać transakcje walutowe. Poprawie ulega również infrastruktura, służąca międzynarodowym kontaktom. W 1987 r., oprócz przejścia granicznego w Błagowieszczeńsku, powstały dwa inne - w Pojarkowie i Dżalindie. Po długich pertraktacjach stałą współpracę nawiązały banki. W styczniu 1998 r. konta w Chińskim Banku Budownictwa otwarł amurski "Sbirbank", a kilka miesięcy później w "Sbirbanku" swoje rachunki uruchomił chiński Bank Handlowo-Przemysłowy. Obie strony przystąpiły też do opracowania koncepcji strefy wolnocłowej, obejmującej Błagowieszczeńsk i Heihe. Bezpośrednią współpracę rozpoczęły różnego typu instytucje naukowe i kulturalne, położone po obu stronach granicy. Symbolem zmiany we wzajemnych stosunkach jest powstanie w Błagowieszczeńsku architektonicznego "Parku Przyjaźni", w którym można poznać różne style chińskiego budownictwa oraz obejrzeć miniatury najciekawszych obiektów, na przykład "Chińskiego Muru". Chińsko-rosyjska współpraca w rejonie Błagowieszczeńska i Heihe na pewno nie przebiega idealnie i bez zakłóceń, jednak od momentu jej rozpoczęcia uczyniono ogromne postępy. Wystarczy przejść nabrzeżem Amuru, by się o tym przekonać. Na pierwszy rzut oka wygląda ono jak szeroki, betonowy deptak, który ma chronić miasto przed zalewaniem przez rzekę. W rzeczywistości jest to nabrzeżny rejon - umocniony, składający się z podziemnych korytarzy, stanowisk strzeleckich dla karabinów maszynowych, dział i broni ręcznej, a także wysuniętych do przodu bunkrów. Próbę stworzenia tej linii obronnej Rosjanie podjęli już w latach trzydziestych. Wówczas miała ona chronić przed atakiem japońskiej Armii Kwantuńskiej (stanowiącej w owym czasie największe zgrożenie dla sowieckiego Dalekiego Wschodu), okupującej Mandżurię. W latach sześćdziesiątych - gdy zaczęły się psuć stosunki Związku Radzieckiego z Chinami, a wzdłuż granicy dochodziło do licznych incydentów - o stanowiskach obronnych nad Amurem przypomniały sobie władze radzieckie, dodatkowo je wzmacniając. W pobliżu Błagowieszczeńska istniało na Amurze kilka spornych wysp, do których pretensje zgłaszały zarówno Chiny, jak i Rosja. W międzynarodowym prawie wodnym ustalono, że jeśli granica państwowa przebiega wzdłuż rzeki, wówczas linia graniczna pokrywa się ze środkiem jej głównego nurtu. Chińczycy za główny nurt Amuru uznawali odnogę północną, która ich zdaniem jest głębsza. Rosjanie natomiast utrzymywali, że granica pokrywa się z głównym nurtem odnogi południowej, która jest szersza. Między stronami tego konfliktu nie doszło - na szczęście - do wymiany ognia, ale napięcie utrzymywało się aż do czasów Gorbaczowa, który - chcąc pozyskać przychylność Chińczyków - ofiarował im sporne wyspy. Dziś o nabrzeżnych umocnieniach nieco zapomniano. Zarośnięte samosiejkami bunkry nad brzegiem Amuru stały się ulubionym miejscem zabaw okolicznych dzieci. Granica natomiast wygląda na niestrzeżoną. Nudzący się na wieży strażniczej wartownik prawie nie zwraca uwagi na biegające nad samym brzegiem rzeki dzieci i spacerującą młodzież. Zacumowany na środku rzeki kuter pograniczników sprawia wrażenie porzuconej łajby. Kołysze się na fali, wywoływanej przez przepływające promy i rdzewieje. Ruch bezwizowy obowiązujący między sąsiadującami krajami każdemu chętnemu umożliwia przekroczenie granicy w dowolnym czasie. Niemały wkład w rozwijanie chińsko-rosyjskiej współpracy wnoszą mieszkańcy Błagowieszczeńska, często udający się na drugi brzeg Amuru po zakupy. Liczba przekraczających granicę Rosjan jest wprawdzie trzykrotnie mniejsza od liczby przybywających do Błagowieszczeńska Chińczyków, ale systematycznie rośnie, co potwierdza między innymi Aleksander Ryniewski, którego firma organizuje grupowe wyjazdy do Chin w celach handlowych. Ciekawostką jest fakt, że po przeciwnej stronie Amuru Rosjanie kupują głównie... polską bieliznę. - Nie znaczy to jednak, że kupowane towary są naprawdę wyprodukowane nad Wisłą -opowiada Aleksander Ryniewski. - Początkowo rzeczywiście tak było, jednak po pewnym czasie chińscy handlarze stwierdzili, że zamiast sprowadzać towar z Polski, można kopiować u siebie polskie wzory. Szybko rozwinęli tę działalność prawie na skalę przemysłową. W pobliżu Pekinu znajduje się ogromny bazar, zwany potocznie polskim, na którym można kupić bardzo popularne wśród Rosjan podróbki. W ostatnim czasie Chińczycy zaczęli także podrabiać mające w Rosji dobrą markę polskie meble. Sprowadzane z Polski osiągają wysokie ceny, produkowane przez Chińczyków są znacznie tańsze. Polska wytwórnia mebli z pewnością cieszyłaby się tu dużym powodzeniem, jednak dotąd nie znalazł się przedsiębiorca zainteresowany rozwinięciem działalności tego typu. Ksiądz Włodzimierz Siek nie traktuje Chińczyków jak partnerów handlowych. Duszpasterska posługa wśród tego narodu należy do charyzmatu Zgromadzenia Księży Werbistów, do którego należy. Działalność misyjną w Chinach werbiści rozpoczęli w 1879 roku, czyli już cztery lata po powstaniu zgromadzenia. Prowadzili szkoły, szpitale, ośrodki pomocy medycznej, a także drukarnię. Zajmowali się również badaniami flory i fauny na terenie swoich misji oraz badaniami etnograficznymi i językoznawczymi. Kilku księży wykładało na założonym w Pekinie w 1925 r. przez amerykańskich benedyktynów Uniwersytecie Katolickim Fu-Jen. W 1946 r. w Chinach pracowało 388 werbistów, w tym wielu Polaków pochodzących głównie ze Śląska, Pomorza i Poznańskiego. - Prawo obowiązujące w Chinach Ludowych zabrania prowadzenia działalności misyjnej na terenie tego kraju - mówi ks. Włodzimierz. - Moglibyśmy pracować wśród tysięcy Chińczyków przebywających w Błagowieszczeńsku, gdyby nie bariera językowa - my nie znamy chińskiego, a Chińczycy przyjeżdżający do obwodu amurskiego zazwyczaj nie mówią po rosyjsku. Dlatego staramy się przynajmniej zdobyć literaturę religijną czy jakieś wydawnictwa o charakterze ewangelizacyjnym w języku chińskim, które można by zaproponować Chińczykom, zainteresowanym naszą działalnością czy Kościołem. Mamy nadzieję, że władze zgromadzenia oddelegują do Błagowieszczeńska współbrata znającego język chiński. Wtedy dopiero będziemy mogli jakoś organizować pracę duszpasterską wśród przybywających do miasta Chińczyków. Na drugi brzeg rzeki z orędziem Chrystusa będziemy mogli wyruszyć dopiero, gdy pozwolą na to chińskie władze. Na razie wydaje się to niemożliwe, ale w Chinach zachodzą obecnie wielkie zmiany, które wcześniej czy później zaowocują także "odwilżą" religijną. Nasza placówka na pewno leży najbliżej chińskiej granicy... Po wieczornej Mszy św. ks. Włodzimierza odwiedzają niespodziewani goście - para młodych Rosjan, chopak i dziewczyna, należąca do wspólnoty zielonoświątkowców. Chcą porozmawiać o wierze. Jest ciepły, majowy wieczór, więc proponuję ks. Józefowi spacer brzegiem Amuru. Po drodze ks. Józef wyjaśnia, że wizyty protestantów, chcących porozmawiać o wierze nie należą tu do rzadkości. - Bardzo często przychodzą do nas nie tylko zielonoświątkowcy, ale także baptyści i świadkowie Jehowy - mówi. - Chcą porozmawiać o swoich religijnych dylematach, nieznajdując w swych pastorach partnerów do dyskusji. Cenią katolickich kapłanów przede wszystkim za otwartość. Nikogo nie nawracamy, nie staramy się przeciągnąć na swoją stronę, bo zauważyliśmy, że Rosjanie tego bardzo nie lubią. Pokażę ci piekło Nazajutrz żegnam się z gościnnym Błagowieszczeńskiem i w towarzystwie ks. Jarosława udaję się pociągiem do odległej o ponad dwa tysiące kilometrów Czyty - stolicy Zabajkala, ostatniej na naszej trasie rosyjskiej prowincji Dalekiego Wschodu. Lokujemy się w wygodnym przedziale pociągu pośpiesznego, podążającego przez Czytę i Ułan-Ude do Irkucka. Już zanim pociąg ruszył, wiedzieliśmy, że w czasie tego etapu podróży będzie dominował "temat chiński". Nie tylko dlatego, że - jak zwykle - do kilku wagonów wsiadło wielu chińskich handlarzy. W ostatniej chwili u prowodnicy zameldował się ostatni pasażer naszego przedziału - Wasyl Aleksandrowicz profesor Amurskiego Państwowego Uniwersytetu, ekonomista, znawca stosunków rosyjsko-chińskich. Raczej bez entuzjazmu wyrażał się o otwieraniu się Błagowieszczeńska na Chiny, w przeciwieństwie do naszego znajomego biznesmena Aleksandra Ryniewskiego. Obserwując, z jakim podziwem przyglądamy się rozciągającym się nad Zeją pejzażom, bez ogródek stwierdził, że jeżeli Moskwa nie zmieni stosunku do Dalekiego Wschodu, w ciągu pięćdziesięciu lat obszar ten opanują Chińczycy. - W sąsiadującej z Rosją prowincji chińskiej Hejłunczjan na jeden kilometr kwadratowy przypada 82,6 osób, podczas gdy w naszym obwodzie zaledwie 2,8 - tłumaczy. - Chińczykom coraz bardziej brakuje ziemi, której my mamy pod dostatkiem. Prowincja ta w ostatnich latach dynamicznie się rozwija, podczas gdy nasz obwód przeżywa kryzys, co widać zwłaszcza w gospodarce rolnej. Plony soi w obwodzie w latach 1990-1997 zmniejszyły się czterokrotnie, natomiast na przygranicznych terenach chińskich trzykrotnie wzrosła produkcja ryżu, dwukrotnie soi, a kukurydzy o 30 procent. Kiedy u nas pogłowie bydła spadło trzykrotnie, w chińskiej prowincji zwiększyło się pięciokrotnie! Nasz obwód jest całkowicie uzależniony od importu żywności z Chin, a my niewiele możemy zaoferować sąsiadom. Eksportujemy głównie nieprzetworzone surowce, których ceny są uzależnione od notowań na światowych rynkach. Złoża większości surowców występujących na terenie obwodu amurskiego nie są eksploatowane. Dotacje centralne dla naszego regionu zostały znacznie zmniejszone, a obciążenia z tytułu podatków odprowadzanych do budżetu centralnego, mimo że nieco obniżone, uniemożliwiają poprawę sytuacji społecznoekonomicznej. Prof. Wasyl Aleksandrowicz przyznał, że tęskni za minionymi, sowieckimi czasami, gdy Błagowieszczeńsk był zamkniętym miastem, do którego mogli się dostać tylko posiadacze specjalnych przepustek. Chińczyków można było wtedy oglądać przez lornetkę na drugim brzegu Amuru. - W mieście było cicho i spokojnie - wspomina z rozrzewnieniem. Bywały lata, że nie zdarzyło się ani jedno zabójstwo, a wykrywalność przestępstw wynosiła sto procent! Nie polemizujemy z jego wywodami, chociaż język mnie świerzbi, by zapytać tego miłośnika władzy radzieckiej, co sądzi o znajdującej się w Błagowieszczeńsku ściśle tajnej psychuszce, w której dbająca o "porządek" włast zamykała politycznych przeciwników. Nie chcę jednak wprowadzać naszego współpasażera w zakłopotanie i w dobrej atmosferze dotrzeć do Czyty, więc zmieniamy temat rozmowy. Profesor rozstał się z nami w Uruszu, który znajduje się mniej więcej w połowie drogi do Czyty, blisko granicy obwodu, którego jest stolicą. Jest to jedna z większych jednostek administracyjnych Dalekiego Wschodu. Zajmuje powierzchnię 431 tys. kilometrów kwadratowych, którą zamieszkuje 1 mln 300 tys. osób. To raczej niewielkie zaludnienie. Niemal cały obszar tego obwodu zajmują góry, pokryte limbowo-modrzewiową tajgą. Przez jego terytorium przepływają rzeki Szyłka i Arguń, które łącząc się tworzą Amur. Niegdyś te strony budziły strach u polskich patriotów. Czyta, Nerczyńsk, Kara, Siewakowa, Nerczyński Zawod czy Akatuia - te nazwy wywoływały lęk wśród zsyłanych na Wschodnią Syberię Polaków. W tych miejscowościach, należących do Nerczyńskiego Okręgu Górniczego, już w XVIII w. znajdowały się uchodzące za najcięższe w Rosji miejsca katorgi zesłańców politycznych, których zmuszano do pracy w kopalniach rud ołowianosrebrnych, w płuczkach złota i przy poszukiwaniu kruszców. W drugiej połowie XIX wieku katorżników zatrudniano również przy eksploatacji grafitu i siarki. Opisy katorgi na Zabajkalu w pamiętnikach zesłańców są nie mniej wstrząsające niż wspomnienia więźniów sowieckiej Kołymy. Przerażające są na przykład zapiski zesłanego do Nerczyńskiego Zawodu ks. Faustyna Ciecierskiego czy więzionego w Karze J. Siwińskiego, który w swych wspomnieniach, zatytułowanych "Katorżnik, czyli pamiętnik Sybiraka" miejsce to porównuje do piekła: "Ja, co byłem w faktycznym piekle i sam byłem potępieńcem (...) wiem najlepiej o tym, gdzie jest owo piekło i jak wyglądają jego męczarnie! Jeśliś ciekaw, mój czytelniku, to chodź ze mną, a ja cię zaprowadzę do Kary i pokażę ci piekło". Opinię najstraszniejszego łagru miały kopalnie srebra w Akatui, połączone z najsurowszym więzieniem za Uralem, które istniało w latach 1800-1875. W ścianach cel tkwiły żelazne pierścienie, do których łańcuchami przykuwano krnąbrnych i agresywnych więźniów. Niektórzy z nich spędzili tu resztę swego życia. Stąd pochodzi znany rysunek katorżnika przykutego do taczki, który stał się symbolem Syberii. Ludzie skazani na wyeliminowanie ze społeczeństwa, właśnie w Akatui bywali zamęczani na śmierć... Kiedy na Zabajkale trafili pierwsi zesłańcy z Polski, dokładnie nie wiadomo. Ksiądz Faustyn Ciecierski, przebywający tu jako zesłaniec w latach 1797-1801 wspomniał, że w okolicach Udińska znajdowała się wieś, nazywana osadą Polaków. Dowiedział się, że jej mieszkańcy zostali uprowadzeni z Rzeczypospolitej przez wojska carskie w czasie wojny siedmioletniej, która trwała od 1756 do 1763 r. Do osady dotarli też polscy jezuici - ks. Tadeusz Maszewski i ks. Marceli Kamieński - którzy uzyskali od cara pozwolenie na podróżowanie po Syberii i prowadzenie działalności duszpasterskiej wśród rozsianych po tej ziemi katolików. Kiedy księża przybyli do wsi w 1815 r. i rok później, była ona już zrusyfikowana. Polscy chłopi wymieszali się z Rosjanami na skutek zawierania małżeństw ze "starowierkami". Pamiętali tylko, że ich dziadowie byli katolikami. Kolejne fale Polaków - głównie żołnierzy - docierały na Zabajkale po Konfederacji Barskiej, powstaniu kościuszkowskim i wojnach napoleońskich. Potem pojawili się uczestnicy powstań listopadowego i styczniowego oraz antycarskich spisków. Z czasem utworzyli oni bardzo zwarte i prężne środowisko, które nie zasymilowało się z miejscową ludnością. Jego obraz ukazał w "Opisaniu Zabajkalskiej Krainy w Syberii" Agaton Giller, który na zesłaniu spędził 6 lat, wykorzystując ten czas na gromadzenie pamiątek po polskich zesłańcach i szukaniu śladów ich obecności. Ten jeden z późniejszych czołowych polityków Rządu Narodowego Powstania Styczniowego nie był jednak liderem polskiej społeczności na Zabajkalu. Rola ta przypadła inicjatorowi i uczestnikowi powstania listopadowego Piotrowi Wysockiemu, który pracował m.in. w kopalni rudy w Akatui przykuty do taczki. Dopiero na początku lat czterdziestych dziewiętnastego wieku uzyskał pozwolenie na osiedlenie się we wsi Zakrajka koło Akatui. Później przeniósł się do Czyty, a po ogłoszeniu w 1857 r. amnestii wrócił do ojczyzny. W czasie, gdy przebywał na Zabajkalu stolicą "wygnaństwa polskiego" -jak określa polską diasporę Giller - był Nerczyński Zawod, gdzie dzięki hojności Ksawery Grocholskiej z Podola wybudowano małą kaplicę oraz plebanię. Kaplica była wyposażona we wszystkie paramenty liturgiczne, a nawet w małe organy, na których w święta - jak pisze Giller - "brzmiała katolicka muzyka i pieśni narodowo-religijne". Umieszczony w ołtarzu obraz ukrzyżowanego Chrystusa zesłańcom "przypomniał świętość cierpienia, które naśladować powinni". Do zbierającej się tu wspólnoty katolickiej od czasu do czasu dojeżdżał proboszcz z Irkucka, a gdy liczba wiernych znacznie się powiększyła, w Nerczyńskim Zawodzie utworzono pierwszą na Zabjakalu parafię katolicką, obejmującą swym zasięgiem powiaty nerczyński, wierchnioudyński i barguziński. Jej proboszczem został pochodzący z Litwy bernardyn - ks. Cyriak Filipowicz, który zmarł w 1850 r. Był on pierwszym nie-zesłańcem, który został pogrzebany na katolickim cmentarzu w Narczyńskim Zawodzie. Małe kostki Wysockiego W okresie Bożego Narodzenia i Świąt Wielkiej Nocy do Nerczyńskiego Zawodu zjeżdżali się wolni i skazani na przymusowe osiedlenie zesłańcy z całego Zabajkala. Wszyscy byli członkami "Ogółu Zesłańców" - stowarzyszenia działającego na rzecz zachowania tożsamości narodowej wśród zesłańców i niosącego im w razie potrzeby różnorodną pomoc. Organizacja dysponowała, pochodzącą ze składek, sumą kilku tysięcy rubli, które przeznaczała na zapomogi dla starców, chorych, bezrobotnych oraz na wspieranie osób zamierzających rozwijać działalność gospodarczą. Stowarzyszenie prowadziło bibliotekę wyposażoną w około trzy tysiące tomów, stale zasilaną darami z kraju. Filarem organizacji był Piotr Wysocki, którego miejscowe władze zwolniły z pracy w kopalni i zezwoliły na osiedlenie się w pobliżu Akatui, ukrywając ten fakt przed carem. Wysocki zajął się wówczas prowadzeniem gospodarstwa rolnego i założył doskonale prosperującą wytwórnię mydła o nazwie "P.W.Akatuia". Zaopatrywała ona w mydło całą Wschodnią Syberię, wypierając sprowadzane z europejskiej części Rosji. Fabryczka Wysockiego była pierwszą polską firmą, powstałą za Uralem, która dobrze świadczyła o przedsiębiorczości Polaków. Jej funkcjonowanie miało nie tylko ekonomiczne znaczenie, ale pełniło również rolę patriotyczną. Niewielkie kostki mydła z fabryki Wysockiego, sygnowane inicjałami P.W., przypomniały polskim zesłańcom rozsianym po całej Syberii, że gdzieś niedaleko jest ich wódz z czasów powstania. Wysocki żył skromnie, a większość zysków z mydlarni przeznaczał na pomoc współtowarzyszom niedoli, którzy traktowali go jak patriarchę. Odwiedziny u niego należały nie tylko do dobrego tonu, ale były uznawane za obowiązek patriotyczny. 29 listopada każdego roku w jego domu obchodzono święto, na które przybywali wszyscy uczestnicy powstańczego zrywu. Wysocki cieszył się też dużym szacunkiem wśród Rosjan, którzy często prosili go o pośredniczenie w rozwiązywaniu różnych konfliktów. Wśród Rosjan miał wielu przyjaciół. Bliskie więzy łączyły go między innymi z dekabrystą podpułkownikiem Michałem Łuninem, któremu nieraz pomagał finansowo. Los tego oficera, który przeszedł na katolicyzm był wyjątkowo ciężki. W czasach caratu uznany został za buntownika politycznego i "zdrajcę" prawosławia. Gdy w listach-traktatach, wysyłanych do siostry, zadeklarował się jako szczery przyjaciel Polaków i orędownik ich walki narodowowyzwoleńczej, Mikołaj I polecił go zesłać do Akatui, gdzie zmarł. Kiedy senator Iwan Tołstoj, przeprowadzając lustrację Syberii Wschodniej, przyjechał do więzienia w Akatui, Łunin powitał go ironiczno-kurtuazyjnymi słowami: "Pozwoli pan, że go przyjmę w swoim grobie". - Dziś trudno byłoby odnaleźć w tych stronach ślady istnienia diaspory polskich zesłańców - mówi ks. Jarosław. - W drugiej połowie XIX wieku jej centrum przesunęło się z Nerczyńskiego Zawodu do Czyty, która stała się stolicą guberni i zaczęła się dynamicznie rozwijać. Tam przenieśli się wszyscy Polacy, skazani po odbyciu katorgi na osiedlenie się na Syberii. Władze państwowe popierały przesiedlenia, ponieważ Polacy byli ludźmi wykształconymi i tworzyli w Czycie środowisko inteligenckie i mieszczańskie. O roli, jaką ta grupa społeczna odgrywała w tych stronach najlepiej świadczą słowa życzliwego Polakom generałgubernatora Syberii Wschodniej Mikołaja Murawiewa Amurskiego, który - jak pisze Giller - uważał, że Syberia wiele traci uwalniając zesłańców. Spośród więźniów wywodzili się najznakomitsi nauczyciele; lepszych trudno było znaleźć nawet w Petersburgu czy w Moskwie. Przenosząc swą stolicę do Czyty, zesłańcy zorganizowali w niej także wszystkie narodowe instytucje, łącznie z katolicką parafią. Aby nie zapomnieć o korzeniach, aż do końca jej istnienia nazywali ją nerczyńską. Wokół niej skupiali się nie tylko Polacy, ale również spora grupa Rosjan - dekabrystów, którzy często wraz z rodzinami przechodzili na katolicyzm, a potem dzielili zesłańczy los. W 1850 r. w Czycie wybudowano niewielki kościółek, który kilkanaście lat później, prawodopodobnie w 1862 r., zastąpiono większym. Parafia szybko się rozwijała i - jak wynika z zachowanych dokumentów - w 1876 r. należało do niej pięć tysięcy wiernych. Po doprowadzeniu Kolei Transsyberyjskiej Czyta stała się ważnym, stale rozbudowywanym węzłem kolejowym. Potrzebowano coraz więcej rąk do pracy, a Polacy byli bardzo cenionymi fachowcami w tej dziedzinie. Do osiedlania się w tym mieście zachęcało ich istnienie polskiej parafii. Jej ostatnim proboszczem był ks. Władysław Kamiński, który w 1898 r. rozpoczął w Czycie działalność duszpasterską. Sowieci aresztowali go w 1924 r., a rok później - w ramach wymiany więźniów - wydalili do Polski. W latach 1915-1917 jako wikary z ks. Kamińskim pracował bł. Antoni Leszczewicz - marianin, wyniesiony na ołtarze w grupie 108 męczenników II wojny światowej. Do pracy w parafii w Czycie skierowano go zaraz po ukończeniu studiów w seminarium duchownym w Petersburgu. Po wybuchu rewolucji październikowej wyjechał do Harbina w Mandżurii, gdzie istniała liczna polska kolonia. Kościół w Czycie był czynny do 1928 r., kiedy został zamknięty i zamieniony na szkołę, a później na magazyn. Po II wojnie światowej otrzymali go prawosławni, którzy uzyskali pozwolenie na zorganizowanie parafii. Wszystkie prawosławne cerkwie zostały zniszczone przez bolszewików w latach dwudziestych. W mieście zachowała się także zabytkowa kaplica dekabrystów, którą wybudowali oni po to, by utrwalić w nim swą obecność. Obecnie mieści się w niej Muzeum Dekabrystów, ale potomkowie dawnych właścicieli podjęli starania o odzyskanie budynku.... W Czycie, gdzie dotarliśmy wieczorem, ks. Jarosław - chociaż teraz bywa rzadko -czuje się jak w domu, ponieważ był pierwszym duszpasterzem reaktywowanej tu parafii katolickiej. Przez kilka miesięcy - od jesieni 1999 r. do wiosny 2000 r. - co miesiąc przyjeżdżał tu na tydzień z Sachalinu i zajmował się organizowaniem życia wspólnoty. Obecnie proboszczem w Czycie jest ks. Adam Romaniuk, który powitał nas na peronie i odwiózł do hotelu. Już na dworcu odniosłem wrażenie, że Czyta nie jest zwykłym miastem. Odjeżdżające stąd pociągi łączą Zabajkale z Władywostokiem i Moskwą, a także z Pekinem i stolicą Mongolii Ułan-Bator. Do niedawna, jak wszystkie miasta na Dalekim Wschodzie, była zamknięta dla gości spoza obwodu. Nie tylko dlatego, że mieściła się tu siedziba sztabu Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego. W okolicach Czyty znajdują się liczne kopalnie uranu, a w pobliskich górach rozmieszczone są wyrzutnie rakiet balistycznych, uzbrojonych w głowice nuklearne. W rejon Czyty zostały też wycofane z Białorusi taktyczne wyrzutnie z głowicami jądrowymi, które dziś drzemią ukryte gdzieś w wykutych w skałach silosach... Zapytany o wojskowe "tajemnice" ks. Adam szybko zadeklarował, że takimi sprawami się nie interesuje. Bez zająknięcia natomiast poinformował, że miasto liczy 367 tys. mieszkańców, ma trzy szkoły wyższe, kilka teatrów i muzeów, a także mongolski klimat. - Płyta mongolska silnie oddziałuje na całe Zabajkale, co sprawia, że zimą temperatura spada do minus 30 stopni Celsjusza, a latem zawsze przekracza plus 25 stopni Celsjusza. Podczas kolacji w hotelowej restauracji mogliśmy się przekonać, że nie tylko klimat pochodzi tu z kraju południowych sąsiadów. Przy dużym stole doskonale bawiło się kilkanaście elegancko ubranych osób o typowej azjatyckiej urodzie. - To Buriaci - rozpoznał ks. Adam - lud pochodzenia mongolskiego, żyjący niegdyś na ziemiach rozpościerających się wokół Bajkału. Obecnie stanowią oni jakiś procent ludności zamieszkującej Czytę, a pozostali osiedlili się w Agińsko-Buriackim Okręgu Autonomicznym, zajmującym 19 tys. kilometrów kwadratowych i także wchodzącym w skład naszego obwodu. Buriaci stanowią 54,9 proc. liczącej 79 tys. mieszkańców społeczności okręgu agińskiego. Zazwyczaj są wyznawcami lamajskiej wersji buddyzmu, chociaż zdarzają się wśród nich również wyznawcy prawosławia, a nawet katolicy. Również w naszej wspólnocie jest kilka osób pochodzenia buriackiego. Są to głównie kobiety, które wyszły za mąż za mieszkających tu Niemców. Buriaci są ludźmi bardzo zdolnymi, łatwo przyswajają sobie wiedzę, szybko asymilują się ze społecznościami, w których przyjdzie im żyć. Następnego dnia ks. Jarosław zaprosił mnie na wycieczkę po mieście, podczas której mogłem się przekonać, jaką rolę jeszcze do niedawna w Czycie odgrywała armia. W sąsiedztwie olbrzymiego centralnego placu miasta znajdują się - ustawione naprzeciwko siebie - dwa budynki. W jednym mieści się siedziba Urzędu Gubernatora, a w drugim -dwukrotnie większym - Sztab Dalekowschodniego Okręgu Wojennego. Stojąc na placu, raczej nie mamy wątpliwości, kto tu rządzi. Gmach Sztabu przytłacza formą i wyglądem i świadczy o sowieckiej megalomanii. Podobny charakter ma główna ulica Lenina, przy której stoją monumentalne, neoklasycystyczne gmachy, wybudowane w czasach Stalina. W trakcie zwiedzania centrum miasta przychodzi refleksja, że jest ono bardziej radzieckie niż carskie. Dopiero na przedmieściach można spotkać stare, drewniane, pamiętające czasy istnienia tu polskiej diaspory dzielnice. Rano widać też, że miasto jest ładnie położone nad Inogdą, w miejscu, gdzie wpada do niej rzeka Czyta, w dolinie wciśniętej między Góry Jabłonowe a Czerskiego. Po mieście łatwo się poruszać, bo komunikacja autobusowa i tramwajowa funkcjonuje sprawnie, chociaż tabor pamięta jeszcze sowieckie czasy. Korzystając ze środków miejskiej komunikacji, można się przekonać, że w rosyjskim stwierdzeniu gniotsa, nie łamiotsa jest sporo prawdy. Oprowadzając mnie po Czycie, ks. Jarosław stara się przede wszystkim pokazać przejawy budzenia się miasta z ateistycznego snu. Najłatwiej zauważyć, jak z kolan powstaje prawosławie. Wierni Cerkwi mają do dyspozycji dawny kościół katolicki oraz dwie inne świątynie, urządzone w przekazanych przez miasto obiektach. Jedna z nich znajduje się bardzo blisko głównego placu w centrum miasta, obok Urzędu Gubernatora, jakby na przekór zastygłemu na pobliskim postumencie Leninowi. Z podziemia wyszli też buriaccy buddyści, którzy wybudowali dacan (szkołę klasztorną), która w przyszłości ma zostać przekształcona w klasztor. Swoje miejsce w Czycie znaleźli również protestanci, którzy w dawnym areszcie wojskowym organizują spory ośrodek duszpasterski. - W Czycie znajdują się siedziby trzech biskupstw - opowiada ks. Jarosław. -Prawosławny władyka ma swoją katedrę w dawnym kościele katolickim, działają tu także dwaj hierarchowie wyznań protestanckich. W mieście powstało nawet seminarium duchowne jednego z nich. Parafia katolicka jest ostatnią zarejestrowaną w Czycie wspólnotą religijną i szybko nadrabia zaległości czasowe. Władze obwodu są świadome konieczności wypełnienia pustki, jaką pozostawił po sobie odchodzący sowiecki materializm. Od innych miast Syberii i Dalekiego Wschodu Czytę odróżniają jej mieszkańcy, którymi w zdecydowanej większości są skośnoocy Buriaci. Na ulicach rzadko spotyka się ludzi o europejskich rysach. Czasami można odnieść wrażenie, że miasto jest azjatyckie, a nie rosyjskie. - Prawie każdy mieszkaniec Czyty nosi w sobie geny wielu narodowości - tłumaczy ks. Jarosław. - Miejscową społeczność tworzą głównie potomkowie Rosjan, Polaków, Litwinów, Niemców Nadwołżańskich i Żydów. Niektórzy ludzie próbują wrócić do swych korzeni, ale różnie to wychodzi. Najlepiej udaje się to Niemcom Nadwołżańskim, którzy w te strony zostali deportowani dopiero w czasie II wojny światowej, a obecnie otrzymują znaczne wsparcie z Niemiec. Tworzą zwarte środowisko, skupione wokół towarzystwa społeczno-kulturalnego, które prowadzi działalność mającą na celu odrodzenie wśród swoich członków świadomości narodowej i poczucia więzi. - Gdy pierwszy raz przyjechałem do Czyty i zacząłem szukać katolików, którzy utworzyliby grupę założycielską, potrzebną do zarejestrowania parafii, spotkałem kierującego niemieckim towarzystwem Władymira Florianowicza Wagnera - wspomina ks. Jarosław -który okazał wiele zainteresowania tej sprawie. Został członkiem powstającej parafii i jako prawnik zobowiązał się do załatwienia w urzędzie formalności związanych z rejestracją wspólnoty. Chociaż jako dyrektor poważnego przedsiębiorstwa ma wiele obowiązków, znalazł czas na uczestnictwo w kursie katechizatorów, który odbywał się we Władywostoku. Tam spotkał bp. Jerzego Mazura, którego zaprosił do Czyty. Ksiądz Biskup przyjął zaproszenie, a jego wizyta była ważnym wydarzeniem dla całego miasta. Spotkanie z mieszkańcami odbyło się w udostępnionym przez władze miejskie audytorium na uniwersytecie. Ksiądz Biskup złożył wizytę w miejscowej telewizji i uczestniczył w inauguracji sezonu w czytyńskim teatrze. Była to dobra okazja do poinformowania miejscowych elit o odradzaniu się w mieście katolickiej parafii. Po zarejestrowaniu wspólnota podjęła ścisłą współpracę z niemieckim towarzystwem. Nic dziwnego, że układa się ona doskonale - prezes Wagner jest także starostą parafii. Do tradycji należy już organizowanie spotkań towarzystwa po Mszy św., co spowodowało szybki wzrost liczby parafian. Korzystaliśmy z gościnnych pomieszczeń Sojuz-pieczati (odpowiednika naszego RSW), której dyrektorem był pan Wagner. W sali na trzecim piętrze, gdzie w czasach sowieckich odbywały się zebrania partyjne, odprawialiśmy nabożeństwa. Zza wielkiej tablicy "przyglądał się" nam posąg Lenina, ja Słowo Boże głosiłem z trybuny, na której w przeszłości przemawiali działacze partyjni. Kiedyś na spotkanie naszej parafii, zupełnie niezapowiedziani, przyszli gubernator obwodu i mer miasta. - Wyrazili ubolewanie, że nasz kościół został przekazany Cerkwi prawosławnej i nie mogą zwrócić go parafii bez groźby wywołania wojny religijnej - wspomina ks. Jarosław. -Obiecali pomoc w zdobyciu innego lokalu. Wkrótce parafii podarowano działkę z zabudowaniami dawnego zakładu leczniczego. Biskup Jerzy Mazur zaproponował zaadaptowanie obiektu na prowadzony przez katolickie siostry dom dziecka, spełniający rolę pogotowia opiekuńczego, w którym schronienie znalazłyby pozbawione opieki dzieci z rodzin patologicznych. Pomoc w zorganizowaniu i prowadzeniu placówki zaoferowały władze miasta. Wkrótce do Czyty przyjadą cztery siostry służebniczki starowiejskie, które poprowadzą ośrodek. Dwie inne obejmą palcówkę w Angarsku, gdzie lawinowo zaczyna wzrastać liczba bezdomnych dzieci. - Wierzę, że czytyńska parafia będzie się rozwijała - mówi obecny proboszcz ks. Adam Romaniuk, który wcześniej pracował jako sekretarz bp. J. Wertha w Administraturze Apostolskiej Wschodniej Syberii. - Muszę teraz odszukać innych katolików żyjących w obwodzie. Dotarłem do informacji o dużym skupisku katolików żyjących w Krasnokamieńsku - mieście położonym bardzo blisko chińskiej granicy, oddalonym od Czyty o dobę jazdy pociągiem. W jego pobliżu znajdują się liczne kopalnie uranu. Do pracy w nich werbowano ludzi z terenu całego byłego Związku Radzieckiego, także z dawnych kresów wschodnich Rzeczypospolitej. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można przyjąć, że Polaków można spotkać w rejonach, w których w przeszłości istniały łagry. Więzieni w nich ludzie, po odzyskaniu wolności, byli zmuszani do osiedlenia się w pobliżu obozu. Praktyka ta obejmowała przede wszystkim więźniów osadzonych w łagrach powstałych po zakończeniu II wojny światowej. W latach 1947, 1948, a nawet w 1950 roku w obwodzie czytyńskim założono osiem łagrów (tylko jeden istniał tu od 1938 r.). W każdym przebywało zwykle około 2,5 tys. więźniów, a w niektórych okresach w jednym obozie więziono nawet 9 tys. osób. Dużą część z nich stanowili Polacy, wywiezieni z tzw. Kresów Wschodnich. Przedstawicieli lwowskiej inteligencji, znanych lekarzy, aptekarzy czy dentystów zmuszono do niewolniczej pracy w kopalniach złota, przy wydobywaniu rud, budowie dróg i Bajkalsko-Amurskiej Magistrali lub ścince drzew. Jeszcze dziś w obwodzie czytyńskim można spotkać dawnych katorżników lub ich potomków. Polską świadomość narodową zachowali przedstawiciele najstarszego zesłańczego pokolenia, które osiedliło się w Czycie. Reprezentuje je ponadosiemdziesięcioletnia Bolesława Rzeźniewska, która mimo podeszłego wieku nadal pracuje jako bibliotekarka. Pochodzi z polskiej rodziny. Jej matka urodziła się na Syberii w rodzinie zesłańców po powstaniu styczniowym. Zgodnie z obowiązującym wówczas prawem, została ochrzczona w Kościele prawosławnym i w oficjalnych dokumentach wpisano jej rosyjską narodowość. Także swoją córkę musiała ochrzcić w cerkwi jako Rosjankę. Przymus ten okazał się nieskuteczny wobec rodziny pani Bolesławy. Po ukazie tolerancyjnym cara Mikołaja II z 28 kwietnia 1905 r. zażądała przywrócenia do wiary i narodowości przodków. - Podobnych spraw było w Czycie około stu - twierdzi zaprzyjaźniony z parafią Pracownik obwodowego archiwum Siergiej Kudriawcew, który również pochodzi z polskiej rodziny, od lat zajmuje się tropieniem śladów polskości. Odnalazł wiele dokumentów, na podstawie których można odtworzyć losy Polaków, zwłaszcza w czasach sowieckich oraz wyjaśnić powody ukrywania przez wielu mieszkańców Czyty polskiej narodowości. - W 1937 r. miejscowe organa NKWD otrzymały nakaz likwidacji Polaków jako "elementu społecznie niebezpiecznego" - opowiada. - W archiwum zachowała się instrukcja, z której można wnioskować, że szukano ich wyjątkowo dokładnie. Należało na przykład przeglądać książki telefoniczne i wyszukiwać polsko brzmiące nazwiska... Takie działania aparatu sowieckiego terroru musiały zasiać strach wśród ludzi, wielu boi się do dziś. Polacy ukrywali swoje pochodzenie nawet przed własnymi dziećmi. Obecnie coraz więcej z nich poszukuje swoich korzeni i narodowej tożsamości. Także miejscowe elity wiedzą o istnieniu w tych stronach polskiej diaspory, która przyczyniła się do zagospodarowania tych ziem. W przeszłości Polacy pełnili tutaj odpowiedzialne funkcje, nie tylko byli katorżnikami. Bolesław Kukiel na przykład był generałem i szefem wschodniosyberyjskiego okręgu wojskowego, a następnie gubernatorem Zabajkala. Przeszedł on do historii jako człowiek o nieprzeciętnych zdolnościach, szlachetny, wrażliwy na los zsyłanych w rejon Czyty rodaków. Musiał ustąpić z zajmowanego stanowiska po ucieczce do Anglii jednego z zesłańców - rosyjskiego anarchisty Michała Bakunina. - Naukowcy związani z Zabajkalskim Uniwersytetem Pedagogicznym im. Czernyszewskiego, przygotowują "Encyklopedię Zabajkala", w której jeden blok tematyczny będzie poświęcony sprawom polskim informuje ks. Adam Romaniuk. - Nad przygotowaniem materiałów czuwa naukowiec polskiego pochodzenia prof. Michał Wasylewicz. W Czycie odbyła się również konferencja naukowa poświęcona polskiemu uczonemu Julianowi Talkowi Hryncewiczowi (zorganizowana z okazji 150. rocznicy urodzin) - odkrywcy śladów kultury Hunów na Zabajkalu. Przy okazji wygłoszono kilka referatów poświęconych obecności Polaków na Zabajkalu. Dyrektor Szpitala Obwodowego na przykład mówił o polskich lekarzach, którzy organizowali służbę zdrowia w Czycie. Omawiając ich zasługi, stwierdził, że polscy lekarze nie tylko imponowali zawodową wiedzą, ale również postawą moralną. Jeden z nich przeszedł do historii jako "zaprzysięgły wróg aborcji", co w czasach sowieckich należało do rzadkości. Lekarze przeciwni aborcji byli uznawani za wrogów ludu. Przypomniano również rolę Benedykta Dybowskiego, który przebywając na zesłaniu w Darsuniu, odkrył w okolicy źródła lecznicze. Wokół nich powstało słynne uzdrowisko Darasuń-Kurort. Na sympozjum przyszli też archiwiści obecnej Federalnej Służby Bezpieczeństwa Rosji (sukcesora KGB), którzy zaapelowali o znalezienie środków na opublikowanie zbioru źródeł dotyczących czytyńskich Polaków. Jedna z historyczek starszego pokolenia, córka polskiego lekarza Juliana Gorbatowskiego, Timofieja Marina Julianowna, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zebrała wszystkie informacje o Polakach - zarówno zesłańcach, jak i dobrowolcach - znajdujące się w tutejszych archiwach. Trzytomowy zbiór dokumentów (pochodzących nawet z początku XIX wieku) uzupełniony 150 biogramami Polaków, którzy wnieśli największy wkład w rozwój dzisiejszego obwodu czytyńskiego, czeka na opublikowanie. Zdaniem Siergiejewa Kudriawcewa polski Kościół katolicki powinien zainteresować się badaniami dziejów czytyńskich Polaków. - Tuż po powstaniu styczniowym okolice Czyty były głównym miejscem zesłań polskich księży - twierdzi. - Najczęściej kierowano ich do Aleksandrowska i Akatui. W roku 1866 na katordze przebywało tu od 70 do 100 księży. Kilkunastu polskich kapłanówpatriotów odbywało karę w Nerczyńsku i Siewakowej. Po 1866 r., gdy ogłoszono amnestię dla polskich zesłańców, wszystkich księży, których amnestia nie obejmowała, skoncentrowano w Akatui. Kapłani przyczynili się do umocnienia świadomości narodowej i religijnej wśród towarzyszy niedoli, gdyż wbrew oficjalnym zakazom pełnili wśród nich duszpasterską posługę. Z licznych relacji dowiadujemy się, że w niedziele i święta odprawiali Msze św. Pocieszając współwięźniów w chwilach duchowego załamania, zdobywali ich szacunek i autorytet. Stawali się liderami społeczności. Dlatego też władze carskie postanowiły zorganizować dla nich odosobniony ośrodek w Tunce. Budda wrócił za Bajkał Przed opuszczeniem Zabajkala postanawiamy połączyć wypad w teren z obejrzeniem miejsc, w których przygodę z Syberią rozpoczął znany polski uczony Benedykt Dybowski. Wynajętym samochodem udajemy się z Siergiejem Kudriawcewem do Darasunia. Jest to niewielka, zamieszkana przez niespełna 10 tys. osób miejscowość, oddalona o około 140 km na południe od Czyty. Gdy trafił tu zoolog, limnolog (badacz zbiorników wód śródlądowych) i doktor medycyny Benedykt Dybowski, skazany w procesie Romualda Traugutta na 12 lat ciężkich robót, była to niewielka wieś, położona w środku kotliny, zwanej Stepem Agińskim. Otaczały ją koczowiska Buriatów - ludności dominującej wówczas na tym obszarze i posiadającej nawet pewną autonomię, której pozostałością jest istniejący obecnie Agińsko-Buriacki Okręg Autonomiczny. W pamiętniku Dybowskiego można wyczytać, że pojechał do Darasunia na prośbę naczelnika grupy nadzorców więziennych w Siwakowej Jana Zaborowskiego, by zbadać cierpiących na choroby oczu Buriatów. Podróżując do Darasunia, Dybowski nie przypuszczał zapewne, że podąża śladem pierwszych polskich zesłańców osiedlonych w tych stronach - zastanawia się Siergiej Kudriawcew. - We wsi mieszkało wówczas około czterystu Kozaków, Białorusinów i Polaków przesiedlonych w te strony przez Katarzynę II ze Smoleńszczyzny opowiada. -Potrafili oni porozumieć się z Buriatami i byli przez nich traktowani po przyjacielsku. Część z osiedlonych zapewne uległo "mongolizacji", zawierając małżeństwa z przedstawicielami miejscowej ludności. We wsi popularne były różne przesądy i zabobony. Od tamtych czasów okolica Darasunia bardzo się zmieniła dzięki odkryciu i eksploatacji bogactw naturalnych, zwłaszcza złota. Rozwinął się przemysł wydobywczy, doprowadzono Kolej Transsyberyjską, wybudowano drogi, powstały nowe miejscowości. W tych warunkach nie rozwinęło się jednak utworzone w Darasuniu przez Dybowskiego uzdrowisko, oparte na bogatych w szczawy żelazistych źródłach o uzdrawiających właściwościach. Pierwszymi kuracjuszami byli chorujący na szkorbut polscy zesłańcy z Siewakowej. Po przekształceniu Darasunia w miasteczko górnicze, w odległości około 60 kilometrów, nad rzeką Turą powstał ośrodek sanatoryjny o nazwie Kurort-Darasuń, który szybko stał się znany także poza granicami obwodu. Do dziś jest on uznawany za jedno z najlepszych uzdrowisk na Syberii. Leczą się w nim osoby cierpiące na choroby układu krążenia, pokarmowego i górnych dróg oddechowych. Wody z licznych w tych okolicach leczniczych źródeł spływają potokami do rzek. W naszej podróży kierujemy się do Agińskiego, stolicy AgińskoBuriackiego Okręgu Autonomicznego, by zobaczyć, jak dzisiaj wygląda codzienne życie Buriatów i zwiedzić buddyjski klasztor. Buriaci i ich niezwykła kultura zawsze interesowały polskich badaczy i podróżników. Jest to najliczniejszy z narodów zamieszkujących Syberię, któremu udało się przetrwać wśród różnych dziejowych burz i dziś społeczność ta liczy około 400 tys. osób. - Odwiedzimy i Buriatów, i napływowych Rosjan - zapowiada nasz kierowca, a ja się cieszę, że będę mógł porozmawiać z mongolskimi potomkami wojowników Czyngis-Chana i słucham, co sądzi o nich ks. Adam, który oprócz Czyty administruje również parafią w stolicy Buriacji Ułan-Ude. - Okręg agiński to tylko niewielka część etnicznego terytorium Buriatów - mówi. -Zajmuje on powierzchnię 19 tys. kilometrów kwadratowych, zamieszkaną przez 79 tys. osób. Od końca XVII w. dominującą rolę odgrywa tu buddyzm. Religia ta do tego stopnia zmieniła życie i obyczaje miejscowej ludności, że z napadających na sąsiadów wojowników stali się pasterzami, hodującymi bydło, owce, wielbłądy i konie. Pozwolili nawet żyć na swoim terytorium innym plemionom, na przykład Ewenom. Okręg agiński obejmuje głównie tereny górzyste. Od czasu do czasu mijamy także rozległe trawiaste stepy, na których miejscowa ludność wypasa zwierzęta hodowlane. - Żeby spotkać na przykład stado wielbłądów, trzeba pojechać głęboko w step -tłumaczy nasz kierowca. - Jest to jednak ryzykowne. Można ugrzęznąć w błocie, a na szybką pomoc w tej okolicy nie można liczyć. Wdychamy zapach stepu, zwany przez tubylców ajaganaga, co można przetłumaczyć jako intensywny zapach świeżej trawy, i mkniemy dalej przez bezludne przestrzenie. Na terenie Agińsko-Buriackiego Okręgu Autonomicznego zamieszkane są tylko kotliny. Tu też uprawia się pszenicę, owies i jęczmień. Buriaci, jak w przeszłości, zajmują się rolnictwem, natomiast do pracy w przemyśle przybyli Rosjanie. Patrząc na buriackie ułusy, które zrzuciły przemocą narzucone kołchozowe jarzmo, można pomyśleć, że tu czas się zatrzymał, a w zagrodach można odnaleźć wszystkie szczegóły opisane w pamiętnikach Dybowskiego. - Rządy sowieckie bardzo zmieniły tutejszą społeczność - twierdzi ks. Adam. - Jeżeli Kościół chce wykorzystać szansę, jaką są Buriaci, musi poznać ich specyficzną kulturę. Cerkiew prawosławna nie potrafiła dotrzeć do dusz tych ludzi. Dojeżdżając do Agińskiego mogliśmy się przekonać, jak ważna jest umiejętność poruszania się po terenach buriackich. Nasz kierowca nagle zatrzymuje auto przy gaiku obwieszonym wstążkami, zarzuconym monetami i najróżniejszymi drobiazgami. Dorzuca kilka kopiejek i zawiesza wstążkę. Gdy przed laty przybył na Syberię, lekceważył podobne do tego święte miejsca Buriatów, w których oddają oni hołd lokalnym duchom, uznając te praktyki za zabobony i przesądy. Zmienił zdanie, kiedy wioząc pewnego razu oficjalną delegację, zignorował buriacki zwyczaj, a po chwili ugrzązł na poboczu drogi. Od tej pory na wsiakij słuczaj oddaje hołd buriackim bożkom. - Wyznawany w przeszłości przez Buriatów szamanizm wymieszał się z buddyzmem i dziś tworzy oryginalny system religijny - mówi ks. Adam. - Działo się to powoli. Szamanom proponowano przejście na buddyzm i pozostanie kapłanami po zdobyciu odpowiedniej wiedzy i formacji. Nowym wyznawcom lamowie nie stawiali zbyt wysokich wymagań. Przedstawiali doktrynę, ale trud kontaktowania się wyznawców z Bogiem brali na siebie, w zamian za skromne ofiary. Buddyzm przejął niektóre praktyki szamanizmu, by łatwiej przyciągnąć zwolenników. Bolszewicy programowo niszczyli buriacką religię, ale nie zdołali zwalczyć jej całkowicie. Buriaci mimo prześladowań wciąż prosili Buddę o przyjęcie dzieci na studia albo żeby w kołchozie spadł deszcz lub by krowy były tłuste. Istnienie dacanu (buddyjskiej szkoły klasztornej) w Agińskim świadczy o tym, że buddyzm tu przetrwał i dziś szybko się odradza. W kompleksie klasztornym, w przeszłości spełniającym rolę największego i najświętszego miejsca wyznających buddyzm Buriatów, zamienionym przez bolszewików na muzeum, trwa remont. Większość środków na ten cel przekazał miejscowy biznesmen, deputowany i artysta Kobzon - znany wykonawca patriotycznych pieśni. Klasztor odwiedził też Dalajlama, któremu mnisi przekazali na własność jeden z domków wśród licznych zabudowań sanktuarium. Kompleks odzyskuje dawne znaczenie ważnego centrum religijnego. Przybywa do niego sporo kandydatów na mnichów, którzy po odbyciu stażu w Agińskim wyjeżdżają do buddyjskich ośrodków za granicą. Spacerując po Agińskim bez trudu można zauważyć, że w tej schludnej i zadbanej osadzie odradza się buriacka kultura. Chociaż nie ma ona praw miejskich, na pewno ma bardzo dobrego gospodarza... Z radością przyjęliśmy propozycję naszego kierowcy, by odwiedzić pewną buriacką rodzinę. Niestety, mimo iż wcześniej zapowiedzieliśmy wizytę, nikogo nie zastaliśmy w mieszkaniu. - Dla Buriatów czas jest pojęciem względnym - próbuje tłumaczyć niesłownych znajomych Siergiej - oni żyją w innym świecie... Bardzo serdecznie i gościnnie przyjmują nas Rosjanie, chociaż zjawiamy się niespodziewanie. Są trochę zaskoczeni, gdy przedstawiam się jako dziennikarz i próbuję namówić na rozmowę o relacjach rosyjsko-buriackich. Zgadzają się dopiero, kiedy obiecuję zachowanie dyskrecji, gdyż owe atnaszenija nie są najlepsze. - Buriaci nie ukrywają, że traktują nas jak najeźdźców i chcieliby, żebyśmy wrócili do Rosji - twierdzi pan domu, który jako pensjonier w tutejszym rajkomie (podobnie jak jego ojciec) zajmował się likwidacją buriackiego kułactwa i przesiedlaniem "pasożytniczej klasy" lamów do kołchozów. Z dumą wyciąga z szafy "kombatancką marynarkę", udekorowaną kilkoma kilogramami medali. Jego stryj z syberyjską dywizją z Czyty przeszedł od Moskwy do Polski i poległ gdzieś pod Warszawą... - Kiedy bolszewicy przejmowali władzę na tym terenie, Buriaci żyli w jednej Buriacko-Mongolskiej Republice Autonomicznej, wchodzącej w skład Rosyjskiej Federacyjnej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej - wspomina nasz gospodarz. - W 1937 r., na podstawie decyzji Ogólnorosyjskiego Centralnego Komitetu Wykonawczego, republika ta została podzielona na: Republikę Buriacką, Agińsko-Buriacki Okręg Autonomiczny i Ust-OrdyńskoBuriacki Okręg Autonomiczny. W wyniku tych zmian Buriaci stali się mniejszością we własnym kraju, zostali zdominowani przez Rosjan i mieli małe szanse na zachowanie swojej tożsamości. Tym, którzy poparli komunizm w okresie władzy sowieckiej powodziło się nieźle. Natomiast ci, którzy próbowali trwać przy swoich tradycjach, religii i kulturze zostali uznani za "element aspołeczny" i skazani na zagładę lub usunięci na margines. Zdarzało się na przykład, że lama, który przez całe życie zgłębiał wiedzę, znał tajniki medycyny chińskiej i tybetańskiej oraz sześć języków, ale nie rosyjski, w urzędach był traktowany jako analfabeta. Do Czyty wracamy późnym wieczorem. W drodze ks. Adam Romaniuk uzupełnia wywody weterana sowieckiej włastii. Za panowania carów Buriaci jakoś dogadywali się z Rosjanami, bo władze starały się zdobyć ich sympatię. Carowa Elżbieta I w 1741 r. uznała buddyzm za "religię oficjalnie zatwierdzoną". Rewolucja bolszewicka i wojna domowa zmieniły te stosunki. Rosjanie, niezależnie od orientacji, negatywnie odnosili się do Buriatów. W zależności od potrzeb ideologicznych oskarżano ich albo o postawę kotrrewolucyjną, albo o sprzyjanie bolszewikom. Często grabiono buriackie wioski. Rosjanie chcieli wymordować wszystkich Buriatów lub zmusić ich do emigracji. W okresie tzw. Kołczakowszczyzny założono nawet specjalną organizację o nazwie Czytyński Klub Odrodzenia Narodowego, której jedynym celem było prześladowanie Buriatów. Podczas tzw. Siemionowszczyzny stosunek Rosjan do Buriatów był jeszcze gorszy. W gazetach wydawanych przez atamana Siemionowa podawano adresy i miejsca pobytu buriackich działaczy, których należało zamordować. Niepewni swojej władzy bolszewicy początkowo odnosili się do Buriatów przychylnie, ale gdy umocnili panowanie, przystąpili do ich sowietyzacji i rusyfikacji. Za głównego wroga uznali wyznawaną przez nich religię - buddyzm. Przed rewolucją w Buriacji znajdowało się 47 buddyjskich dacanów, w latach 1927-1938 wszystkie zostały zamknięte i w większości zniszczone. Znajdujące się w nich przedmioty kultu rozgrabiono, niewielka część z nich trafiła do muzeów. Bogate biblioteki klasztorne spalono. W latach 1938-1946 nie było już w Buriacji ani jednego czynnego dacanu. W 1946 r. władze pozwoliły na otwarcie dwóch Iwołgińskiego, zbudowanego 30 km od Ułan-Ude, i Agińskiego. Religijne odrodzenie, połączone z narodowym, zaczęło się w Buriacji pod koniec pierestrojki i trwa do dziś. Zainicjowała go buriacka inteligencja, do której szybko dołączyli narodowi postkomuniści. W lutym 1991 r. odbył się Ogólnoburiacki Zjazd Konsolidacji i Duchowego Odrodzenia Narodu, utworzono Zjednoczenie Świeckich Buddystów, zarejestrowano też BuriackoMongolską Partię Narodową. Rozpoczęto budowy nowych buddyjskich świątyń. Dwie pierwsze - Cugolską i Gusinoozierską otwarto w 1990 r., a rok później osiem kolejnych. Trzeba odpocząć i spakować się przed kolejnym etapem podróży. Rano ksiądz Jarosław wraca do Chabarowska, a ja z ks. Adamem wybieram się do Ułan-Ude. Polacy w kraju Buriatów Stolicę Republiki Buriackiej Ułan-Ude dzieli od Czyty tysiąc kilometrów. Wyjeżdżamy porannym pociągiem, by wieczorem dotrzeć do celu podróży. Pociąg jedzie serpentynami na zachód, przeciskając się wśród gór w stronę Bajkału. W budowie tego odcinka Transsyberyjskiej Magistrali uczestniczyli Polacy, zarówno więźniowie, jak i wykwalifikowani dobrowolcy. Z lektur, które poprzedniego wieczoru zaproponował mi ks. Adam dowiedziałem się, że nie tylko na tym polegał wkład naszych rodaków w cywilizowanie tej ziemi. Biskup Jerzy Mazur sfinansował nawet wydanie broszurki, zawierającej wspomnienia syberyjskie Juliana Talko-Hryncewicza - polskiego uczonego, lekarza i antropologa, który przez 14 lat prowadził w Buriacji badania naukowe. Ich wyniki opublikował w licznych pracach ukazujących organizację społeczną, historię, codzienne życie i religię Buriatów oraz Ewenów. Julian Talko-Hryncewicz przybył do Troickawska-Kiachty w 1891 r. za chlebem. Osiedlił się na pograniczu chińsko-mongolskim, gdzie otrzymał posadę lekarza rządowego, co zapewniło mu dochody pozwalające na utrzymanie rodziny. Założył w tym mieście oddział Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego, przyczynił się do powstania muzeum, w którym zgromadzono kilkanaście tysięcy eksponatów zebranych przez członków Oddziału Towarzystwa podczas terenowych wypraw naukowych. Powstały z nich między innymi ciekawe kolekcje botaniczne, zoologiczne, mineralogiczne, antropologiczne i archeologiczne. Towarzystwo prowadziło również założoną przez Hryncewicza bibliotekę naukową, liczącą ponad pięć tysięcy tomów, głównie z zakresu nauk geograficznych i przyrodniczych. W organizowaniu muzeum i biblioteki Hryncewiczowi pomagał Władysław Molleson -polski nauczyciel pochodzący z Podola, specjalista w dziedzinie ornitologii. W 1877 r. dobrowolnie przeniósł się on do Troickawska-Kiachty, z zamiarem badania przyrody syberyjskiej. Najpierw pracował jako nauczyciel, a kiedy już przeszedł na emeryturę zaczął pomagać Hryncewiczowi jako kustosz muzeum i bibliotekarz. Zmarł w 1899 r., a wówczas obowiązki te przejęła jego żona. Oddział Towarzystwa Geograficznego w Troickawsku-Kiachcie wydał kilkanaście tomów, w których publikowano wyniki prac badawczych jego członków. Prace te były cenione przez uczonych całej Rosji i trafiały do 60 instytucji i towarzystw naukowych w cesarstwie. Wielkim osiągnięciem oddziału były badania terenowe, w czasie których dokonano eksportacji ponad pięciuset mogił na obszarze ośmiuset wiorst, co umożliwiło poznanie kultury i typów fizycznych ludów zamieszkujących Buriację. Prowadzono również badania antropologiczne wśród przedstawicieli miejscowej społeczności. Z inicjatywy Towarzystwa rozpoczęto w Buriacji systematyczne badania sejsmiczne i meteorologiczne. Inicjatorem wszystkich działań, podejmowanych przez Towarzystwo w Troickawsku-Kiachcie był Julian Talko-Hryncewicz, który potrafił zdobyć zaufanie i przyjaźń miejscowej ludności, darząc ją szacunkiem i udzielając darmowych porad lekarskich. Dzięki temu poznał wiele tajemnic kulturowych i religijnych Buriatów. Gdy po latach postanowił wrócić do ojczyzny, żegnano go z wszelkimi honorami. - W Kiachcie nie zapomniano o dokonaniach Talko-Hryncewicza - mówi ks. Adam. -Opowiadano mi, że gdy w 1990 r. obchodzono stulecie istnienia Muzeum Krajoznawczego, podkreślono, że inicjatorami jego utworzenia byli Polacy. W Czycie oraz w UłanUde przygotowywane są do druku w języku rosyjskim wspomnienia Hryncewicza pod tytułem: "Z przeżytych dni". Ciekawą pozycją, którą warto przetłumaczyć na i opublikować po rosyjsku jest praca Agatona Gillera, zatytułowana "Opisanie Zabajkalskiej Krainy". Udokumentowano w niej losy zesłańców, zamieszczono informacje o systemie politycznym carskiej Rosji oraz opisano gospodarcze i kulturowe oblicze Zabajkala. Spory fragment dzieła jest poświęcony również Kiachcie. Wynika z niego, że Talko-Hryncewicz nie był pierwszym Polakiem, który osiedlił się w tej historycznej miejscowości wschodniej Syberii, składającej się z nadgranicznej twierdzy i osady kupieckiej. Na początku lat trzydziestych XIX wieku zesłano tu uczestników powstania listopadowego. W latach pięćdziesiątych, gdy dotarł tu Giller, w Kiachcie mieszkało jeszcze kilkunstu z ich, m.in. Koziarkiewicz, Marciniak, Bieńkowski, Rybiński, Małaszewski, Krajewski, Mańkowski, Deńczuk, Amirecki, Weret, Grigucz, Tomaszewski, Szot, Niemirowski i Szamiński. W osadzie spotkał również zesłańców z 1838 r., skazanych za przynależność do Stowarzyszenia Ludu Polskiego. Wśród nich wyróżniał się Przemysław Śliwowski, który po odbyciu kary osiedlił się w Kiachcie i zajął się przemysłem oraz handlem. Na miejscowym cmentarzu Giller odnalazł szereg grobów polskich zesłańców o znanych z historii nazwiskach, takich jak Iwaszkiewicz, Poniatowski, Dąbrowski. Wspomniał również o obecności w Kiachcie polskich urzędników i kupców, a także pochodzących z Królestwa Polskiego żołnierzy, wcielonych do tutejszego garnizonu. Kolonia polska, zdaniem Gillera, cieszyła się dużym szacunkiem miejscowego społeczeństwa. - O Kiachtę otarł się również inny znany na Syberii Polak - Aleksander Despot-Zenowicz - dodaje ks. Adam - który przez kilka lat pełnił tu funkcję naczelnika. Założył on w miasteczku tygodnik "Kiachtinskij Listok" pierwsze pismo "Kraju Zabajkalskiego". Sławę w tym mieście zdobył także uzdolniony malarz z Podola Chrystian Rejchel, który przyjechał do Wschodniej Syberii, aby znaleźć tu zatrudnienie jako portrecista. Był on m. in. autorem umieszczonego w miejscowej cerkwi obrazu, na którym twarze Chrystusa i Apostołów były portretami wygnańców polskich. Artystycznych inspiracji w Kiachcie i jej okolicach szukało wielu polskich malarzy, np. Stanisław Wroński, którego prace znajdują się w muzeum w Irkucku. Malował on m.in. masyw górski ChamarDaban, rozciągający się w zachodniej części Przybajkala. Dojeżdżając do Ułan-Ude podziwialiśmy jego piękne, trzytysięczne szczyty, które w zachodzącym słońcu mienią się barwami bazaltów, granitów i wapieni. Kuszą porośnięte limbami i jodłami, pocięte wąwozami stoki i pokryte tundrą szczyty. Trasa Transsyberyjskiej Magistrali dochodzi do ich północnego skraju, a następnie wciska się między góry a Bajkał. Ułan-Ude leży na krańcu masywu ChamarDaban nad malowniczą Selengą, przy ujściu od niej rzeki Udy. Zamieszkane przez 366 tys. osób miasto na pierwszy rzut oka charakterem przypomina bardziej rosyjskie niż buriackie osiedla. W drodze do hotelu mijamy pochodzący z I połowy XVIII w. Sobór Odigitrijewski, symbol carskich korzeni miasta, i potężną głowę Lenina, przypominającą o jego sowieckim dziedzictwie. Miasto zostało założone przez podbijających te strony dla Rosji Kozaków w 1666 r. jako zimowisko Udinskoje. Ze względu na strategiczne położenie w widłach Selengi i Udy przekształcono je w twierdzę strzegącą traktu wiodącego do Mongolii i Chin. Ponieważ była położona na wzgórzu, nazwano ją Wierchnieudinską. Szybko stała się ona ważnym ośrodkiem handlu z Chinami i przekształciła się w miasto. W 1783 r. osada uzyskała prawa miejskie pod nazwą Wierchnieudińsk. Na przełomie XIX i XX w. twierdza pełniła rolę więzienia etapowego, w którym umieszczano zesłańców skazanych na pobyt na Dalekim Wschodzie. Osadzano tu również zbiegów z transportów, którzy za Bajkałem usiłowali schronić się przed katorgą. W połowie XIX wieku stanowili oni aż 10 proc. wśród 3,5 tys. mieszkańców miasta. Dynamiczny rozwój Wierchnieudińska nastąpił, gdy doprowadzono do niego Kolej Transsyberyjską. Wtedy też zaczęli się tu osiedlać Polacy - zarówno zesłańcy, jak i dobrowolcy: kupcy, urzędnicy, robotnicy. Wielu z nich zawierało małżeństwa z Buriatkami, które polonizowały się i przyjmowały wiarę katolicką. Na początku XX wieku społeczność polska w Wierchnieudińsku liczyła 1800 osób, co stanowiło około dziesięć procent wszystkich mieszkańców. W 1909 r. w mieście erygowano katolicką parafię pw. Najświętszego Serca Jezusa, której członkowie bardzo przyczynili się do rozwoju miasta i całej Buriacji. W 1923 r. Wierchnieudińsk został stolicą Buriacji. Polska diaspora w Ułan-Ude przestała istnieć w latach trzydziestych XX wieku. Zlikwidowano parafię, a najaktywniejszych katolików spotkały represje. Niewiele śladów, świadczących o tych bolesnych wydarzeniach zachowało się do dziś. Nie wiadomo nawet, gdzie dokładnie znajdował się zajęty przez bolszewików kościół. W latach władzy sowieckiej miasto się rozbudowało i stało się ważnym ośrodkiem przemysłowym i naukowym Zabajkala. Żyje w nim jedna trzecia wszystkich mieszkańców republiki, głównie Rosjan zatrudnionych w przemyśle. Buriaci w zdecydowanej większości pozostali wieśniakami, a ci, którzy zamieszkali w miastach, tworzą w nich warstwę inteligencji. Wielu z nich zdobyło wyższe wykształcenie, co dziś bardzo pomaga im w procesie odrodzenia narodowego. Jednym ze znaczących symptomów tego odrodzenia jest udział Buriatów we władzach republiki. - Buriaci opanowali administrację, oświatę, naukę, kulturę, turystykę oraz handel zauważa ks. Adam. - To oni odgrywają w republice największą rolę. Ogromną wagę przywiązują też do kształcenia swoich dzieci. Władze republiki prowadzą również akcję, zmierzającą do przywrócenia Buriatom ich narodowej kultury, tradycji i języka. Wykorzystując struktury Instytutu Kultury utworzono Akademię Kultury i Sztuki, proponującą studia z zakresu etnogenezy, historii, tradycji i kultury Buriatów. W 1995 r. w Ułan-Ude po raz pierwszy obchodzono narodowe święto Buriatów Geseriady. Rok później powstał Narodowy Kongres Buriatów, na czele którego stanął Eugeniusz Jegorow, zmierzający do zjednoczenia całego narodu buriackiego. Odrodzenie Buriatów zainspirowało mieszkających w Ułan-Ude Polaków, którzy mimo zrusyfikowania pamiętają o swym pochodzeniu. Utworzyli oni Towarzystwo Kultury Polskiej "Nadzieja", które stara się budzić wśród rodaków świadomość narodową. Niektórzy jego członkowie wywodzą się z rodzin powstańców styczniowych. Postanowiłem, razem z ks. Adamem, poszukać śladów polskości w dawnym Wierchnieudińsku, który w 1934 r. zmienił nazwę na UłanUde. Nie spodziewamy się ich jednak zbyt wielu. Na przeznaczonym do likwidacji starym cmentarzu - zwanym dawniej centralnym, a obecnie za Udoj - z trudem odnajdujemy kilka zaniedbanych grobów katolickich. Parę polskich rodzin mieszka do dziś w najstarszej dzielnicy miasta - tzw. Beterejce, gdzie Kozacy zbudowali niegdyś swoją twierdzę. Pamięta ona jeszcze carskie czasy i coraz bardziej przypomina slumsy. W przeszłości żyło tu sporo Polaków, ale ich potomkowie wyprowadzili się do nowych dzielnic i rozproszyli się wśród rosyjskiej większości. Niektórzy z nich odnajdują się teraz, trafiając do polskiego stowarzyszenia bądź parafii, ale nie jest ich wielu. - Wspólnotę katolicką w Ułan-Ude zaczął organizować ks. Ignacy Pawlus z Irkucka -opowiada ks. Adam. - Kupił tu mieszkanie, w którym urządził kaplicę i zaprosił pierwszych wiernych. Przyjeżdżał do nich raz w miesiącu. Nikomu nie trzeba chyba tłumaczyć, że nie dawało to wielkich możliwości duszpasterskiego oddziaływania. Ja także za kilka miesięcy pożegnam parafię w Ułan-Ude, ponieważ obejmą ją dwaj amerykańscy księża, którzy na razie w Irkucku uczą się języka. Wtedy można będzie lepiej zorganizować duszpasterstwo, które obejmie całą Republikę Buriacji. Kapłani dotrą do wszystkich skupisk katolików, także w Kiachcie. Być może katolicyzmem zainteresują się Buriaci, jak stało się w Czycie. Na modlitewnej ścieżce Na spotkanie z członkami katolickiej wspólnoty nie mamy niestety czasu, ponieważ już następnego dnia powinienem się znaleźć po drugiej stronie Bajkału, w Listwiance, gdzie będzie czekał na mnie kanclerz Kurii Administratury Apostolskiej w Irkucku. Chciałbym więc poznać coś charakterystycznego dla Buriacji. Ksiądz Adam proponuje zwiedzenie klasztoru w Iwołgińsku, uznawanego za duchową stolicę republiki i centrum buddyzmu w Rosji. Na szczęście nie przypadało akurat żadne buddyjskie święto i do odległego o 30 km od Ułan-Ude Iwołgińska mogliśmy pojechać autobusem. W święta miejscowość ta przeżywa prawdziwe oblężenie i publicznymi środkami komunikacji trudno się tu dostać. Buddyjscy wierni, a także większość turystów korzysta wówczas raczej z usług taksówkarzy, którymi są głównie Rosjanie. Jest to dla nich okazja zarobienia więcej niż zwykle, ponieważ wykorzystują zwyczaj, zgodnie z którym Buriatowi udającemu się na spotkanie z Bogiem nie wolno targować się, płacąc za cokolwiek. Pielgrzymi więc bez dyskusji zgadzają się na wyznaczoną przez przewoźnika cenę, by "Najwyższy" się nie obraził i nie uznał wiernego za skąpca, niezdolnego do jakiejkolwiek ofiary. Podczas podróży autobusem zauważyliśmy, że u Buriatów religia jest ściśle związana z ich świadomością narodową. Wyposażeni w różnego rodzaju buddyjskie symbole (np. w postaci sznurków z węzełkami przypominających różańce), pasażerowie udający się do klasztoru podróżowali w modlitewnej zadumie. Do odrodzenia i umocnienia buddyzmu w Buriacji przyczyniły się wizyty Dalajlamy. Wielkim echem odbiła się zwłaszcza jego pierwsza pielgrzymka, połączona z obchodami jubileuszu 250-lecia oficjalnego uznania buddyzmu w Rosji. Religijny przywódca przewodniczył wówczas modłom na wielkim stadionie w Ułan-Ude, odwiedził nowo otwarte świątynie i spotkał się z inteligencją republiki w Teatrze Opery i Baletu. Obecnie religijną i narodową tożsamość rdzennej ludności Buriacji kształtuje przede wszystkim Dacan Iwołgiński. Leży on przy drodze z Ułan-Ude do Gusinoozierska, u podnóża masywu Chamar Daban, nad wpadającą do Selengi Iwołgą. Miejsce to od dawna uznawano za wyjątkowe. Jeszcze zanim w te strony z Mongolii przybyli Buriaci, żyli tu Hunowie, co potwierdza odkryte podczas badań archeologicznych iwołgińskie gorodiszcze - czyli pozostałości umocnionego osiedla Hunów z II w. przed Chr. Archeolodzy odkryli w nim wały, rowy, fundamenty i domy mieszkalne wzniesione z gliny. W pobliżu osiedla, na skalistych zboczach góry Ułan-Tołogoj odkryto wyryte na skale wyobrażenia księżyca, słońca, ptaków, jeleni i scen myśliwskich. Wzniesiony na płaskim terenie, Iwołgiński klasztor widać z daleka. W słoneczny dzień wręcz poraża złotem świątyń. Otacza go wysoka palisada, znad której wyłaniają się dachy usytuowanych wzdłuż niej domów lamów, zabudowań gospodarczych i innych obiektów klasztornych. Wiatr porusza dzwoneczkami zawieszonymi po okapami pagód. Zapraszają do słynnego świętego drzewa Buddy, przywiezionego tutaj z Indii, co pozwoli się przekonać, jakim się jest człowiekiem. Gdy zbliża się do niego np. narkoman, nałogowy palacz lub alkoholik, liście na drzewie pochylają się. By je "ocalić" przed turystami, mnisi przykryli je potężną kopułą, wykonaną z grubego szkła. Świątynie na placu sąsiadują z suburganami - pomnikami, symbolizującymi mogiły zmarłych zwierzchników buddyzmu w Rosji, których ciała zostały spalone, a popiół rozrzucono na cztery strony świata. Nieco z boku wznosi się hotel dla dostojnych gości -ważnych osobistości kościelnych i państwowych - którym jest luksusowa jurta z wojłoku, przykryta dla ochrony przed zniszczeniem drewnianym budynkiem. Tu wypoczywali m.in. Dalajlama i prezydent Borys Jelcyn. Obok gościnnej jurty znajduje się obszerny dom Bandiddo Hambu Lamy - zwierzchnika buddystów - do którego wejścia strzegą dwa potężne gipsowe lwy. Główna świątynia buddyjskiego sanktuarium różni się od chrześcijańskich kościołów. Jej wnętrze jest bardzo skromne, ale kolorowe i radosne. Przeważają czerwień, żółć i zieleń. Na półkach usytuowanych wzdłuż ścian stoją setki posągów Buddy, pochodzących z różnych stron świata, wykonanych z gipsu, drewna i metali kolorowych. Największy z nich umieszczony jest w centralnej, ołtarzowej części i jest to najważniejsza figura w świątyni. W ciągu dnia świątynie są puste, tylko w wyznaczonych porach, kiedy odbywają się modlitwy, wypełniają je dźwięki gongów, piszczałek i monotonny rytm lamajskich modłów, recytowanych przez krótko ostrzyżonych, ubranych w wiśniowe szaty mnichów, którzy usadowieni, zgodnie z panującą w klasztorze hierarchią, zajmują centralną część świątyni, naprzeciw posągu Buddy. Wierni nie uczestniczą w modłach, przechodząc wzdłuż ścian obserwują "widowisko". Nie mają obowiązku się modlić, muszą tylko złożyć ofiarę. Prawo rozmowy z Bogiem przysługuje jedynie lamom. Dla wiernych przeznaczona jest specjalna ścieżka modlitwy wzdłuż palisady przy głównej świątyni. Znajduje się tam mnóstwo bezgłośnych bębnów różnej wielkości, ustawionych pionowo i poziomo, wewnątrz których ukryte są modlitwy z różnymi intencjami. Wystarczy raz przekręcić bęben, by modlitwa została "odmówiona". Najwięcej wiernych przyjeżdża do Iwołgińska w lutym, na buddyjski Nowy Rok. Jego obchody trwają miesiąc. Ważnym świętem są też uroczystości ku czci Majtrei, które odbywają się latem. Obchody święta poświęconego Buddzie, który dopiero nadejdzie, trwają trzy dni. Lamowie, których w Iwołgińskim klasztorze żyje pięćdziesięciu, cieszą się, że przybywa na nie wielu ludzi, bo to świadczy o odradzaniu się religii. W czasach stalinowskich buddyzm - podobnie jak wszystkie religie na terenie Związku Radzieckiego -był zakazany. Dopiero w 1946 r. Stalin zezwolił na otwarcie dwóch buddyjskich świątyń -była to nagroda za odwagę wykazaną przez Buriatów walczących w oddziałach Armii Czerwonej z Niemcami. Jedna z nich powstała w Iwołgińsku, a z czasem przerodziła się w klasztor. Stalin wykorzystywał buddyjskich duchownych na przykład do firmowania jego "pokojowych odezw". Podczas wojny koreańskiej religijny przywódca, który mieszkał w klasztorze w Iwołgińsku "pod czułą opieką" KGB stwierdził, że "centralna administracja duchowna, wyrażając wolę swych wiernych, potępia krwawe zbrodnie agresorów amerykańskich w Korei". Obecny kształt klasztor Iwołgiński zaczął zyskiwać w latach siedemdziesiątych. Teraz przeżywa renesans, wywierając wpływ na oblicze buddyzmu nie tylko w Buriacji, Tuwie i Kałmucji, ale i w całej Rosji. Powstał przy nim Instytut Buddyjski, posiadający status wyższej uczelni, który kształci ponad dwieście niekiedy bardzo młodych osób. Zgodnie z tradycją buddyjską kandydat na lamę powinien trafić do klasztoru jako pięcio-, sześcioletnie dziecko, by mając 25 lat był wykształconym lamą. Studentami są głównie Buriaci, Tuwińczycy i Kałmucy oraz dwudziestu Rosjan. Uczą się zasad religii, języków: mongolskiego, angielskiego i tybetańskiego, poznanie którego umożliwia zgłębienie tajników tybetańskiej filozofii, astrologii i medycyny. Wśród wykładowców są lamowie z Mongolii, a także mnisi tybetańscy przysłani przez Dalajlamę. Wyróżniający się studenci kontynuują naukę w Mongolii, Indiach, Birmie i Tajlandii. Gdy zostaną lamami, wrócą w rodzinne strony, by założyć nowe świątynie. Obecny Hambu Lama niechętnie przyjmuje dziennikarzy, ponieważ uważa, że buddyzm jest religią wymagającą skupienia, a nie reklamy i hałasu. Nie pokłoniwszy się więc głowie rosyjskich buddystów wracamy do Ułan-Ude po dniu pełnym wrażeń i zupełnie nowych, ciekawych doświadczeń. A w hotelu czeka nas pakowanie rzeczy i odpoczynek przed krótką, bo zaledwie czterystukilometrową, podróżą do Kułtuku, a stąd do stacji Bajkał. Drzemkę przerywa potężny wstrząs, od którego drżą szyby w oknach, a z półeczki nad zlewem w łazience spada z hukiem szklanka. - Bajkał zagadał - uśmiecha się ks. Adam. - Jego okolice należą do bardzo aktywnych sejsmicznie obszarów. Sejsmografy odnotowują tu co roku trzy trzęsienia ziemi i wiele wstrząsów tektonicznych. Na szczęście nie są one groźne, chociaż silnie odczuwalne. Najbardziej ruchliwe jest dno jeziora, często zmieniające swoją rzeźbę. Także góry otaczające Bajkał ciągle się przekształcają, ale tylko niezwykle doświadczony traper jest w stanie zauważyć różnice. Wybrzeże jeziora jest więc prawie niezamieszkane. W stronę magicznego jeziora O pierwszej w nocy na dworcowym peronie żegnam się z ks. Adamem i wsiadam do pociągu jadącym w kierunku Irkucka. O szóstej rano będę w Kułtuku. Pociąg mknie szybko wzdłuż Bajkału. Nie widać ukrytego w gęstym mroku nocy jeziora, tylko chłód ciągnący od wody przypomina, że gdzieś tu jest. Trzeba się dobrze opatulić kocami, żeby nie zmarznąć. O tej porze, czyli pod koniec maja, przybrzeżne wody Bajkału są jeszcze skute lodem. Na szczęście nie wieją żadne wichry i w przedziale można wytrzymać. O spaniu jednak nie ma mowy, ale jak można spać, gdy do głowy cisną się słowa pieśni: Bradiaga k Bajkału padchodit... albo: Sławnoje morie, swiaszczonnyj Bajkał... O piątej rano pociąg dociera do Kułtuku, miejscowości, która jest w szczególny sposób związana z losami Polaków. Po pobycie w Darasuniu zgodę na osiedlenie się w Kułtuku uzyskał Benedykt Dybowski. Rosyjscy uczeni bardzo przychylnie ocenili jego badania ornitologiczne i ichtiologiczne, a praca opisująca ichtiofaunę (gatunki ryb) rzek Onon i Inogda przyniosła mu sławę w całej Rosji. W Kułtuku za własne pieniędze Dybowski zbudował stację meteorologiczną, którą wyposażył w sprzęt pomiarowy i badawczy, np. do mierzenia temperatury wody jeziora. Obalając wcześniejsze opinie uczonych, zwłaszcza Gustawa Raddego, na temat biologicznego ubóstwa Bajkału, udokumentował bogactwo jego fauny. Rewelacyjnym odkryciem było również wyjaśnienie zjawiska masowego śnięcia endemicznej (czyli występującej na ograniczonym terenie) ryby głębinowej gołomianki. Wyniki badań bajkalskich zostały opublikowane w około 40 pracach wydanych w językach polskim, rosyjskim, niemieckim i francuskim. Dzięki nim Dybowski został uznany, obok szwajcarskiego przyrodnika i geografa Franciszka Alfonsa Forela, za współtwórcę limnologii - nauki o kompleksowych badaniach wód śródlądowych. Dybowskiemu pomagali w badaniach inni Polacy, zesłani w te strony, m. in. zoolog-amator Witold Godlewski i Stanisław Wroński - malarz, który ilustrował jego prace. Przez pewien czas z Dybowskim współpracował także skazany na przymusowe osiedlenie się w guberni irkuckiej Józef Kalinowski - przyszły św. Rafał. Z listów Kalinowskiego do rodziców, można się dowiedzieć, jak wyglądał Kułtuk w dawnych czasach. Pisał o nim m.in.: "Wieś Kułtuczną łatwo odszukać na mapie: leży ta wiosczyna w południowo-zachodnim rogu bajkalskiego jeziora, do tego ostatniego z domu, gdzie mieszkam jest zaledwie paręset kroków. Klimat tu zupełnie morski, w nocy ciepły wiatr lądowy, od rana do wieczora chłodzący wiatr z morza; stąd też powietrze latem niezmiernie umiarkowane i przyjemne. Wieś sama licha i nędzna, ozdobiona cerkiewką i domem pocztowym, a nadto słupem z narzędziami meteorologicznymi w podwórku domku Dybowskiego, którego prace tu podjęte nad fauną miejscową zrobiły w Kułtuku stację naukową, znaną już w świecie uczonym. Każdy podróżny, przejeżdżający pierwszy raz przez Kułtuk, zagląda do pracowni pana Benedykta, ciekawy i raczków, i osoby samego uczonego, którego ujmująca postać i pełne wesołości i życia obejście są towarzyskie, wcale nie sprawdzają zwykłego pojęcia o postaci uczonego". Z listów Kalinowskiego wynika, że Kułtuk zamieszkiwali chrześcijanie, głównie prawosławni, a także Buriaci. Miejscowa inteligencja składała się z poczthaltera, dozorcy komory celnej i proboszcza. W całej wsi panowała bieda, wynikająca głównie z pijaństwa. W jednym z listów Kalinowski donosi: "Nałóg pijaństwa opanowuje tu znaczną część ludności wiejskiej i do nędzy ją doprowadza (...) Przed kilku laty proboszcz poprzedni wpływem swoim wymógł, że gmina uchwaliła zamknięcie kabaków (karczm) na lat trzy: ale ta próba wstrzemięźliwości trwała zaledwie dziesięć miesięcy; taż narodowość, która i u nas szynkuje, i tu widząc dla siebie stratę, potrafiła wymóc na schodce wiejskiej (zebraniu) odwołanie zgubnego wyroku wstrzemięźliwości i odtąd L'orde regne'a Kułtuk (porządek panuje w Kułtuku)". Dziś pijaństwo w Kułtuku nie jest mniejsze niż w czasach Dybowskiego, chociaż miejscowość bardzo zmieniła wygląd. Jest ponadpięciotysięcznym osiedlem, węzłową stacją Kolei Transsyberyjskiej i ważnym węzłem drogowym. Łączą się tu: zbudowana rękami Polaków Krugobajkalska Daroga i Trakt Tunkijski, wiodący do granicy z Mongolią. Trudno tu dziś znaleźć jakieś ślady obecności Polaków - nie ma pomnika Dybowskiego, nic też nie przypomina o tym, że w 1866 r. właśnie na przedmieściach Kułtuku wybuchło polskie powstanie nad Bajkałem, którego uczestnicy chcieli wyrwać się z katorgi, a następnie przez Mongolię i Chiny dostać się nad Ocean Spokojny, skąd zamierzali uciec do Ameryki. Było to największe wystąpienie zbrojne zesłańców na Syberii, w którym uczestniczyło 1500 skazańców budujących Krugobajkalską Darogę. Skończyło się niepowodzeniem, bo powstańcy mieli za mało broni i po kilkunastu potyczkach z wojskami carskimi wszystkich schwytano i skazano na dodatkowe roboty. Kilku przywódców otrzymało wyroki śmierci i zostało rozstrzelanych w Irkucku. Może polskie władze powinny postarać się o upamiętnienie tego mało znanego w kraju zrywu niepodległościowego zesłanych nad Bajkał rodaków... Z Kułtuku koleją poprowadzoną wzdłuż brzegu jeziora zmierzam do Bajkału -niewielkiej miejscowości, w której znajduje się port śródlądowy utrzymujący połączenia rejsowe z położoną na drugim brzegu jeziora Listwienniczną. Poranna mgła już opadła i w promieniach słońca mogę podziwiać czarującą toń jeziora. Patrząc na nią, łatwo zrozumieć, dlaczego Buriaci odnoszą się do jeziora ze czcią. Jest w nim jakaś magia, która sprawia, że można je traktować nie tylko jako synonim piękna natury, ale także zjawisko metafizyczne. Ma ono 636 km długości, czyli tyle, ile wynosi przekątna Polski. Zajmuje powierzchnię 31 500 kilometrów kwadratowych. Pod względem wielkości jest to siódme jezioro na świecie, ale pod względem zasobności wód na pewno pierwsze. Wody ma więcej niż Bałtyk -gromadzi jedną piątą zasobów słodkiej wody całego świata. Do Bajkału wpadają 544 rzeki i potoki, a wypływa z niego tylko Angara. Wody Bajkału należą też do najczystszych na świecie, a ich przezroczystość sięga 40 metrów. Bardzo bogate są flora i fauna jeziora - dotąd odkryto 556 gatunków roślin i 1340 rodzajów żywych organizmów, od mikroskopijnych raczków, aż do potężnych, dwumetrowych fok, zwanych nerpami. Większości żywych organizmów i roślin występujących w jeziorze nie spotyka się w innych miejscach na świecie. Wodorosty i drobne rośliny występują w Bajkale nawet na głębokości 80 m i to właśnie one nadają wodzie różne odcienie zieleni, błękitu, bieli i żółci. Tylko tu żyją też odkryte przez Dybowskiego głębinowe ryby gołomianki - pozbawione łusek, przezroczyste i niczym gąbka nasiąknięte tłuszczem. W ubiegłym wieku ich tłuszczu używano do kaganków oświetlających domy. Ryba ta żyje na głębokości 500 m w ciemnościach i pozwala dryfującym prądom wynieść się w nocy na powierzchnię, gdzie żeruje, odżywiając się zooplanktonem. Jeśli nie zostanie zjedzona przez foki, o świcie z powrotem zanurza się w otchłań. Gołomianka, w odróżnieniu od innych ryb, nie składa ikry. Jest żyworodna, tzn. jej rozwój zarodkowy odbywa się w organizmie matki. Nie żyje również w ławicach. Zdaniem fachowców, w Bajkale jest więcej gołomianek niż pozostałych 48 gatunków ryb razem. Stanowi główny pokarm fok, których w północnej części jeziora żyje ponad 60 tys. Osobliwością Bajkału jest również specyficzny mikroklimat panujący w jego kotlinie: lato jest tu chłodniejsze i bardziej wilgotne niż na przykład w Ułan-Ude, a zimy są niekiedy nawet bezśnieżne. Na uroczo położonej przy wyjściu Angary z jeziora stacji Bajkał kończy się moja podróż koleją nad Bajkał. Na przystani przesiadam się na statek, zapewniający połączenie z Listwienniczną - kurortem wypoczynkowym Irkucka, położonym po drugiej stronie akwenu. Stateczek zatacza łuk, kołysząc się na falach i zmagając z prądem pruje w stronę Listwiennicznej, popularnie nazywanej Listwianką. Chociaż fala jest niewielka, nasz stateczek na tle jeziora wygląda jak łupina orzecha. Szyper, widząc jak wpatruję się w toń, ostrzegł, bym się zanadto nie wychylał, bo kąpiel w jeziorze grozi śmiercią. Tak niskiej temperatury wody nie jest w stanie wytrzymać serce człowieka. Widoczna z daleka Listwianka - gdzie Administratura Apostolska Wschodniej Syberii ma swój dom rekolekcyjnoformacyjny, w którym w 1999 roku odpoczywał m. in. Prymas Polski kard. Józef Glemp - to rozciągnięta wzdłuż wybrzeża osada rybacka, która w ostatnich latach zmienia się w duże daczowisko. Z daleka widać wielkie, murowane domy "nowych Ruskich", budujących nad Bajkałem pałace, a także hotele i pensjonaty. Najstarsze drewniane chałupy, pamiętające jeszcze wiek XIX, bardzo skromnie wyglądają na tle nowej zabudowy. Oprócz portu rybackiego w osadzie znajduje się również dom handlowy, zaopatrujący w towary miejscowości położone nad jeziorem. Listwianka utrzymuje połączenie ze wszystkimi portami, a statki "białej floty" stanowią atrakcję dla odpoczywających nad Bajkałem turystów, chociaż nie wszystkie mogą pływać po całym jeziorze. Tylko jednym z nich -pełnomorskim statkiem specjalnej konstrukcji, o nazwie "Komsomolec" - można dotrzeć do portów położonych na północnym brzegu jeziora. Jest on krótki, pękaty, a zanurzenie ma większe od oceanicznego dziesięciotysięcznika. Statki zbudowane inaczej w czasie sztormów muszą chronić się w portach, ponieważ fale na Bajkale bywają wysokie i powodują drgania, które są w stanie rozsadzić najtęższą konstrukcję. Na przystani w Listwiance, zgodnie z zapowiedzią, czekał na mnie ks. Józef Węcławik, kanclerz Kurii Administratury Apostolskiej Wschodniej Syberii w Irkucku. Ładujemy nasze bagaże do prowadzonego przez Borysa samochodu, a sami piechotą udajemy się do ośrodka "Jednanie" im. Jana Pawła II, poświęconego przez wypoczywającego w nim Prymasa Polski. Znajduje się on blisko portu, w najstarszej części miejscowości, która nie bardzo zmieniła się od czasów, gdy mieszkali tu polscy zesłańcy. Listwianka powstała prawdopodobnie w latach pięćdziesiątych XIX wieku jako osada drwali zajmujących się pozyskiwaniem drewna najbardziej rozpowszechnionego wówczas materiału budowlanego. Pierwsi polscy zesłańcy przybyli do Listwiennicznej prawdopodobnie po powstaniu styczniowym. Tu zorganizowano jeden z ośrodków, w których przygotowywano powstanie nad Bajkałem. Jego przywódcą był prawdopodobnie Gustaw Szaramowicz - pochodzący z Żytomierza gorący patriota, chociaż wyjątkowo narwany, kierujący się raczej sercem niż rozumem. Nawoływał on do zbrojnego zrywu, który Polakom miał przynieść wolność i panowanie na całej Syberii. Wydawał też pierwsze na Wschodniej Syberii polskie pisemko wygnańcze. Jako jeden z przywódców po upadku powstania został schwytany i rozstrzelany w Irkucku. Dom formacyjny administratury znajduje się na końcu starej dzielnicy, na osiedlu rozciągającym się w długiej dolinie, rozdzielającej dwa stoki Gór Bajkalskich. Z okien roztacza się urzekający widok na Bajkał. Wypoczywając na leżaku na balkonie ośrodka można do woli cieszyć oko, wdychając przesiąknięte zapachem modrzewiowego igliwia powietrze. Ośrodek jest intensywnie rozbudowywany przez ormiańskich robotników, którzy są mistrzami w ciesielce. Zostawiamy moje bagaże w gościnnym saloniku i wychodzimy na podwórko, gdzie towarzyszki życia Ormiańców podgrzewają przygotowane dla nas szaszłyki. Są to potężne kawały mięsa wieprzowego z kością, pieczone w kotle z domieszką ziół, które sprawiają, że ten specjał zakaukaskich górali smakuje znakomicie. Przy posiłku robotnicy opowiadają nam o swoich zwyczajach. Dowiadujemy się na przykład, że wszystkie osoby pracujące przy rozbudowie ośrodka należą do jednej rodziny, czyli stanowią klan rządzący się własnymi prawami. Matki, zgodnie ze starym zwyczajem, wybierają swoim córkom mężów. Gdy dziewczyna osiąga odpowiedni wiek, rodzice przedstawiają jej kilku kandydatów na towarzysza życia, z których ma wybrać sobie oblubieńca. Jeżeli dziewczyna nie umie się zdecydować, wyboru dokonuje matka. - Ormiańskie rodziny są zdrowsze od rosyjskich - twierdzi ks. Józef Węcławik. -Tworzą one zwarte, wspierające się nawzajem zbiorowości. W Irkucku, podobnie jak w innych miastach Syberii, mieszka sporo Ormian. Nie są oni potomkami zesłańców czy stalinowskich więźniów, przyjechali w te strony za chlebem. Nasi kapłani starają się objąć ich opieką duszpasterską. Przy rozbudowie Domu im. Jana Pawła II Ormianie spisują się znakomicie. Widać, że są dobrymi fachowcami. - W naszym ośrodku odbywają się rekolekcje, spotkania formacyjne, a także kursy świeckich katechizatorów - informuje ks. Józef Węcławik. - Kontakt z tutejszą przyrodą sprzyja nawiązywaniu bliskich relacji z Bogiem. W przyszłości zamierzamy tu organizować również spotkania o charakterze ekumenicznym, zbliżające wspólnoty chrześcijańskie działające na obszarze administratury. Naszym marzeniem jest, byśmy mogli gościć tu Ojca Świętego Jana Pawła II. Gorąco się modlimy, by mógł przyjechać do Rosji, odwiedzić Syberię i odpocząć nad Bajkałem. Dlatego też rozbudowujemy dom, w czym pomaga nam m. in. Prymas Polski. Był tak zachwycony tym miejscem, że pokrył koszty zakupu sąsiedniej działki, aby nie zbudowano na niej jakiegoś obiektu, który zasłoniłby widok na jezioro. W przyszłości zamierzamy w ośrodku urządzić kaplicę, przy której zamieszka kapłan, i erygować parafię katolicką w Listwiance, która swym zasięgiem obejmie także sąsiednie miejscowości. Czary Bajkału i Kościół w Irkucku Po późnym ormiańskim obiedzie wybieramy się na spacer nabrzeżem Bajkału. Ksiądz Józef proponuje degustację omulana - ryby uznawanej przez specjalistów za największy rarytas wśród występujących w jeziorze. Żony miejscowych rybaków wędzą ją i sprzedają prosto z dymiących kotłów. Nieco problemów sprawia skonsumowanie smakołyku podanego w foliowym woreczku, ponieważ w pobliżu nie ma żadnych stolików czy bufetów, przy których można by wygodnie się posilić. Ostatecznie jakoś sobie poradziliśmy. Smak tej srebrzystej ryby - mimo że jedzonej palcami, bez chleba - rekompensuje wszystkie niewygody. Porównania nie wytrzymuje nawet uchodzący za rarytas w Europie łosoś. Omulan ma delikatny, a zarazem ostry, pikantny i nieco kwaśny smak, mięso jest kruche, wystarczająco tłuste, o ciekawej barwie - białej w różowe paski. Bajkalski przysmak popijamy wodą, w której jeszcze niedawno pływał, pobieranej z jeziora na głębokości trzystu metrów, a następnie rozlewanej do butelek i gazowanej... W Muzeum Limnologicznym (czyli poświęconym jezioru) znajdującym się przy nabrzeżu Bajkału poznajemy tajemnicę krystalicznej czystości wody w zbiorniku. Jest to zasługa niewielkich raczków o nazwach episzura i jur. Naukowcy określają je mianem cudów Bajkału. Pierwszy z nich, o długości zaledwie półtora milimetra, filtruje powierzchniową warstwę wody, a drugi - dwudziestokrotnie większy - zjada wszystkie ciała, które utonęły w jeziorze i mogą się rozkładać, np. śnięte ryby. Wydajność tych niewielkich stworzeń jest imponująca. W ciągu roku armada episzur, skupiająca aż trzy miliony sztuk na jednym metrze kwadratowym, oczyszcza akwen o powierzchni pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych. Raczki te występują tylko w Bajkale. Usiłowano je przenieść do innych zbiorników wodnych, ale w żadnym nie przetrwały. Te pożyteczne stworzenia odkrył i opisał polski uczony Benedykt Dybowski, którego popiersie znajduje się w jednej z sal muzeum. Wracając na nocleg, spotykamy kilku rybaków, szukających nabywców świeżych ryb złowionych na wędkę przy ujściu Angary do jeziora. Są to zazwyczaj bezrobotni, dla których włóczęga nad Bajkałem stała się sposobem na życie. Przypomina mi się reportaż kpt. Mieczysława Lepeckiego z podróży do miejsc zesłania marszałka Piłsudskiego, który w 1933 r. spotkał nad Bajkałem czterech włóczęgów, ludzi wykształconych, którzy odmówili podjęcia wskazanej pracy i zostali pozbawieni kartek żywnościowych. Zostali zaliczeni do tzw. byłych ludzi - jak nazwał ich towarzyszący kpt. Lepeckiemu sowiecki oficer Gierasimow. Spotkani na bajkalskim nabrzeżu rybacy, podobnie jak tamci "byli ludzie", zostali obecnie zepchnięci na margines społeczny przez rodzący się na gruzach sowieckiej ideologii żarłoczny kapitalizm. Przed zaśnięciem mam okazję zaobserwować jeszcze jedną osobliwość Bajkału. Po północy ze wschodu na zachód zaczyna wiać wiatr. Nie jest on jednak na tyle silny, by na jeziorze wywołać sztorm. Domyślam się, że to Barguzin, powstający w górach o tej samej nazwie, wiejący w poprzek jeziora. Jest to najbardziej znany bajkalski wiatr, opiewany w wierszach i pieśniach. Następnego dnia rano, jeszcze przed śniadaniem, wyjeżdżamy samochodem na koniec Listwianki, by "zaliczyć" chociaż jedną z licznych tras spacerowych nad Bajkałem. Auto zostawiamy na szczycie skarpy nad jeziorem i schodzimy w dół piaszczystą ścieżką, wijącą się wśród sosnowego i modrzewiowego zagajnika, która prowadzi nad dziki brzeg jeziora. Zanurzenie stóp w lodowatej wodzie nie jest specjalnie przyjemne. Spacerując po cichej plaży pod podmytą przez fale skarpą, czujemy wyjątkowość Bajkału i jakiś niewytłumaczalny respekt przed tym cudem natury. Po śniadaniu, statkiem, utrzymującym rejsowe połączenie ze stolicą obwodu, udajemy się do Irkucka. Płyniemy niewielką łajbą, zapewniającą minimalny komfort podróży. W razie niepogody np. można się schronić w dwóch wygodnych pomieszczeniach pod pokładem. Płynąc z prądem, statek bardzo szybko dociera do ujścia Angary o szerokości około pół kilometra i bez trudu odnajduje tor wodny oznaczony bojami na Irkuckim Zbiorniku Wodnym. Powstał on w latach 1956-1959, po zbudowaniu zapory Irkuckiej Elektrowni Wodnej. Zajmuje powierzchnię 154 kilometrów kwadratowych, ma długość 65 km, a jego szerokość miejscami osiąga nawet 4 kilometry. Powstanie zbiornika spowodowało podniesienie się poziomu wody w Bajkale o jeden metr. Służy on do regulacji przepływu wody, spławiania drewna, uprawiania rybołówstwa oraz w w celach rekreacyjnych. Na jego brzegach powstały liczne ośrodki wypoczynkowe i daczowiska, w których wypoczywają głównie mieszkańcy Irkucka. Do stolicy Administratury Apostolskiej Wschodniej Syberii dopływamy po trzech godzinach. Z przystani zabrał nas specjalnie wysłany samochód. Po kwadransie jazdy przez zatłoczony Irkuck zatrzymujemy się w Miasteczku Akademickim. W jego centrum znajduje się plac katedralny, na którym w naprawdę rekordowym tempie zbudowano katolicką katedrę. Teraz trwają już ostatnie przygotowania do mającej wkrótce nastąpić konsekracji świątyni. Obok wznosi się funkcjonujący od kilku miesięcy gmach Kurii biskupiej, połączony z Domem Formacyjnym. Zwiedzając budynek, aż trudno uwierzyć, że jeszcze rok temu Kuria mieściła się w ciasnym pokoiku w mieszkaniu bp. Jerzego Mazura przy ul. Wołżskiej. W nowej siedzibie zarówno Ksiądz Biskup, jak i kanclerz Kurii ks. Józef Węcławik oraz niewielkie grono współpracowników mają doskonałe warunki pracy i życia. Biskup Jerzy oddał cały Kościół Wschodniej Syberii pod opiekę Niepokalanemu Sercu Matki Bożej i Jej przypisuje sukcesy związane z wznoszeniem obiektów administratury. Tempo prac, ich jakość oraz to, że przy budowie katedralnego kompleksu wykorzystywane są krajowe, a nie importowane materiały budzi niekłamany podziw mieszkańców Irkucka. W nowych pomieszczeniach już są organizowane kursy katechetyczne, konferencje i spotkania dla osób przybywających do Irkucka z różnych zakątków rozległego terenu administratury. Jest to największa, pod względem zajmowanego obszaru (10 mln kilometrów kwadratowych), jednostka terytorialna Kościoła na świecie, a wchodzące w jej skład parafie są oddalone od siebie o tysiące kilometrów. - Przy katedrze działa już druga parafia, która odciążyła istniejącą dotychczas wspólnotę w centrum miasta, kierowaną przez ks. Ignacego Pawlusa - informuje oprowadzający mnie po katedralnym kompleksie ks. Józef Węcławik. - Otrzymała ona wezwanie Niepokalanego Serca Matki Bożej. Swoim zasięgiem obejmuje dwa rejony miasta, położone na lewym brzegu Angary: leninski i swierdłowski, zamieszkane przez ćwierć miliona ludzi. Jej proboszczem został Słowak - ks. Piotr Fidermak, odpowiedzialny także za budowę katedry. Na terenie parafii znajduje się m.in. Miasteczko Akademickie z 50 tys. studentów oraz - dosłownie naprzeciwko katedry - jedna z największych uczelni Irkucka -Uniwersytet Politechniczny. Ta parafia ma więc szansę oddziaływać na znaczną część naukowej elity miasta. Także Cerkiew prawosławna, która dotąd w ogóle nie zwracała uwagi na dzielnice usytuowane po lewej stronie Angary, zaczęła budować tu swoją świątynię. W okolicy powstaje również dom modlitwy zielonoświątkowców. W domu biskupa Jerzego, chociaż pracuje i mieszka międzynarodowa ekipa, panuje serdeczna, polska atmosfera, o którą troszczą się prowadzące go dwie polskie siostry werbistki: Natalia i Liliana. Siostra Liliana, która ma wykształcenie ogrodnicze, dba również o otoczenie Kurii i katedry. - Siostra Natalia katechizuje dzieci, osiągając bardzo dobre rezultaty. Jej grupa stale się powiększa - informuje ks. Józef Węcławik. - Obie zakonnice w wolnym czasie pracują jako wolontariuszki na oddziale zakaźnym Szpitala Miejskiego, gdzie zajmują się chorymi na AIDS dziećmi, porzuconymi przez zarażone wirusem HIV matki. Ich posługa ma ogromne znaczenie, bo w Irkucku - można tak stwierdzić bez przesady - panuje epidemia AIDS, a liczba cierpiących na tę chorobę dzieci zwiększa się lawinowo. Co tydzień przybywa średnio jedno chore dziecko porzucone zazwyczaj gdzieś na śmietniku. Siostry z entuzjazmem opowiadają o swojej pracy. - Personel szpitala początkowo patrzył na nas podejrzliwie - wspomina siostra Natalia. - Lekarze dziwili się, że katolickie zakonnice chcą się opiekować dziećmi zarażonymi tak straszną chorobą. Po pewnym czasie wreszcie zostałyśmy zaakceptowane. Doceniono nasze starania, by dać tym odrzuconym dzieciom to, co jest im najbardziej potrzebne - miłość. Personel szpitala robi naprawdę wiele, ale po prostu nie jest w stanie poświęcić chorym maluchom tyle czasu i uwagi, ile one wymagają. Posługa w szpitalu sprawia nam wiele radości, chociaż nie jest łatwa z powodu niezwykle trudnych warunków, w jakich tu się pracuje. Szpitala nie stać nawet na zakup pieluszek tetrowych, a o pampersach nikt tu nawet nie marzy. Pieluszki są używane tak długo, aż zupełnie się zniszczą. W Polsce taka sytuacja byłaby niedopuszczalna... Od kilku miesięcy w Irkucku pracują także siostry boromeuszki, które przybyły tu na zaproszenie bp. Jerzego Mazura. Swój dom założyły w tzw. Irkucku drugim, gdzie w starych, drewnianych domach żyje głównie wymagająca pomocy biedota. W utworzonej w ich domu kaplicy pod wezwaniem Bożego Miłosierdzia odprawiane są nabożeństwa z udziałem okolicznej ludności. Siostry zapraszają również na dni skupienia młodzież, zaangażowały się w pracę charytatywną, zamierzają także otworzyć hospicjum. W niedalekiej przyszłości, gdy tworzona przez dzielne zakonnice wspólnota okrzepnie, zostanie tu erygowana kolejna -trzecia - parafia w Irkucku. Późne popołudnie wykorzystuję do podpatrywania pracy Kurii administratury, która różni się zdecydowanie od sposobu funkcjonowania kościelnych instytucji w Polsce czy w Europie. Przypomina ona trochę działalność korespondencyjnych szkół w Australii, w których nauczyciele kontaktują się z uczniami za pomocą telewizji. Podstawowym sposobem łączności między biskupem i kanclerzem a kapłanami czy osobami świeckimi jest tu poczta elektroniczna i Internet. - Bez komputerów nic byśmy tu nie zdziałali - mówi ks. Józef. - Przy tak dużych odległościach i trudnościach komunikacyjnych inne formy kontaktu z księżmi są właściwie niemożliwe. Różnice czasowe między parafiami oddalonymi od siebie o kilka tysięcy kilometrów są tak duże, że nawet telefon jest zawodny. Do kapłanów w niektórych parafiach musielibyśmy dzwonić późno w nocy, a wtedy trzeba by pracować przez całą dobę... W mieście polskich zesłańców Rankiem zostawiam ks. Józefa z komputerami i postanawiam w centrum Irkucka poszukać śladów polskości. Z Miasteczka Akademickiego wydostaję się autostopem. Okazuje się, że bardzo łatwo tu "złapać okazję" - wystarczy stanąć na skraju szosy, a każdy kierowca z pewnością się zatrzyma, licząc na dodatkowy zarobek: od 20 do 40 rubli, w zależności od długości trasy. Dla turystów jest to wygodne, bo nie trzeba tracić czasu, czekając na taksówkę. Po kwadransie jesteśmy po drugiej stronie Angary, obok budynku dawnego polskiego kościoła, w pobliżu dwóch cerkwi, placu i ogromnego "Domu Sowietów", w którym obecnie mieści się merostwo. Gdzieś tu w 1661 r. zaczęła się historia Irkucka, który już w 1686 r. z kozackiego zimowiska zmienił się w miasto. Od 1764 r. mieściła się tu siedziba gubernatora, a od 1803 r. generałgubernatora zarządzającego całą Syberią. W XIX w. rozwinął się tu ważny ośrodek handlu z Chinami i Mongolią. Miasto to, jak żadne inne na Syberii, związało się też z losami polskiej diaspory w tej części Rosji. Przechodziły tędy wszystkie fale zesłańców, odciskając na obliczu miasta trwały ślad. Z lektury pamiętników jednego z nich wynika, że na przełomie XIX w. właśnie Polacy odgrywali znaczącą rolę w Irkucku. Tę opinię potwierdzają dwaj niemieccy podróżnicy -Ferdynand Mller i Otto Finsch. Również rosyjscy obserwatorzy zwracali uwagę na operatywność Polaków. Michał Orfanow na przykład, po pobycie w Irkucku pod koniec lat siedemdziesiątych XIX w., napisał m.in.: "Hotel, w którym zatrzymaliśmy się prowadzony był przez Polaka, zesłańca politycznego. Cała służba hotelowa, począwszy od bufetowego, a kończąc na woźnicy - wszyscy Polacy. Wynajmujecie dorożkarza - okazuje się, że i on przestępca polityczny, wchodzicie do rzeźnika, mleczarni, krawca, szewca, do jakiegokolwiek rzemieślnika czy drobnego sklepikarza - wszędzie polityczni, ofiary powstania polskiego (...) Polacy mieli zdecydowaną przewagę w świecie lekarskim, adwokaturze, wśród personelu urzędniczego. Sklepy z gotowymi ubraniami i obuwiem, restauracje, hotele były bezwzględnie polskie". W 1914 r., według oficjalnych spisów, w Irkucku mieszkało 5 tys. Polaków. Korzystając z nowych możliwości prawnych prowadzili oni zorganizowane życie narodowe. Założyli Polskie Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe "Ogniwo", prowadzące szkołę niedzielną, w której polskie dzieci uczyły się języka swych ojców i poznawały historię ich ojczyzny. Stowarzyszenie utrzymywało też bibliotekę oraz organizowało różne imprezy, podtrzymujące polskie tradycje. O znaczeniu Polaków w Irkucku najlepiej świadczy fakt, że polski zesłaniec, działacz gospodarczy i autor pamiętników Bolesław Szostakowicz przez kilka lat pełnił urząd prezydenta miasta. Ślady wielorakiej aktywności przedstawicieli dawnej polskiej diaspory można dziś podziwiać w Muzeum Sztuki w Irkucku, gdzie przechowywane są prace takich polskich malarzy, jak: Stanisław Wroński, Józef Bergman, Aleksander Sochaczewski, Ignacy Cejzik, Stanisław Katerla. Oglądając ich dzieła, można na przykład się dowiedzieć, jak w przeszłości wyglądał Irkuck. Kolekcja obrazów polskich artystów jest dziś dumą muzeum, sporo miejsca poświęcono im też w wydanej w 1995 r. pod redakcją współczesnego rosyjskiego badacza A.D. Fatianowa pracy, zatytułowanej "Malarze-WystawyKolekcjonerzy Irkuckiej Guberni". Niegdyś o obecności Polaków w Irkucku świadczył katolicki cmentarz, znajdujący się przy ulicy Pierwszej Jerozolimskiej, której nazwę zmieniono na Pierwsza Sowiecka. Istniał on jeszcze, chociaż bardzo zdewastowany, w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Odnalazł go podróżujący śladami Józefa Piłsudskiego Mieczysław Lepecki. Z jego opisu wniskować można, że nekropolia ta była kiedyś wspaniała, a Po rewolucji nekropolia została zamieniona na park miejski. Dziś już nikt nie potrafi dokładnie wskazać miejsca, w którym się znajdowała. Liczący dziś 632 tys. mieszkańców Irkuck różni się od miasta opisywanego w pamiętnikach polskich zesłańców. Tamten drewniany, zbudowany z modrzewiowych i sosnowych bali przetrwał tylko na starych pocztówkach i fotografiach. Tylko gdzieniegdzie można spotkać pamiętające jeszcze carskie czasy domy, ocalałe z kataklizmów. Największym z nich był pożar w 1879 r., który strawił prawie całe miasto. Uznawane obecnie za zabytki dwie cerkwie, kościół i pałac gubernatora, w którym dziś mieści się biblioteka uniwersytecka, powstały podczas odbudowy miasta po pożarze. Współczesny Irkuck to zupełnie nowe, zbudowane od podstaw sowieckie miasto, rozłożone na obu brzegach Angary, połączonych mostem i zaporą Irkuckiej Elektrowni Wodnej. Jest to największy ośrodek gospodarczy i kulturalny Syberii Wschodniej, z ośmioma szkołami wyższymi, wschodniosyberyjską filią Rosyjskiej Akademii Nauk, planetarium, czterema teatrami i licznymi muzeami. W Irkucku rozwinął się również przemysł maszynowy, między innymi wytwórnia dragów wykorzystywanych w eksploatacji złota i diamentów. Funkcjonują też zakłady lotnicze, elektrotechniczne, branży spożywczej oraz największy w Rosji zakład przerobu miki. O "polskim" Irkucku przypomina tylko zachowany w centrum miasta budynek polskiego kościoła z II połowy XIX w. zaprojektowany przez architekta Waleriana Kulikowskiego, komisarza Rządu Narodowego w Kownie podczas powstania styczniowego. Świątynię wzniesiono ze składek mieszkających w Irkucku Polaków na początku XIX wieku, gdy proboszczem był ks. Krzysztof Szwernicki, legendarny kapłan zesłany na Syberię w 1838 r., który pozostał tu na zawsze, nawet kiedy już odbył wyznaczoną karę. Kościół powstał w miejscu starego, drewnianego kościółka, który stał się za mały w stosunku do potrzeb. W 1811 r. stałą posługę duszpasterską przy kościele polskim podjęli jezuici. Nie byli to jednak pierwsi katoliccy księża, którzy przybyli do pracy wśród katolików nad Angarą. Pierwszy arcybiskup mohylewski, metropolita wszystkich diecezji katolickich w imperium rosyjskim Stanisław Siestrzeńcewicz jeszcze przed 1789 r. wysłał do wschodniej Syberii franciszkanina, który zmarł w Irkucku. Gdy w 1820 r. car wygnał jezuitów z Rosji, opiekę nad katolikami w Irkucku przejęli bernardyni. W 1840 r. ich placówkę odwiedził zesłaniec Justynian Ruciński, który opisał ją w swoim pamiętniku. Pracowali tam wówczas ojcowie Haciski i Szajdewicz "małego wykształcenia, ale prowadzenia się nieposzlakowanego". W 1856 r. duszpasterzem irkuckiej parafii został ks. Krzysztof Szwernicki, oficjalnie mianowany "zarządzającym rzymsko-katolicką parafią w Irkucku". Z jego inicjatywy rozpoczęto budowę nowego kościoła w Irkucku, rozwinęła się działalność charytatywna, społeczno-kulturalna i oświatowa. Cieszył się on dużym szacunkiem zarówno swoich, jak i obcych. Wyróżniał się zdecydowanie wśród innych kałanów, z których niejeden zapominał o swoim powołaniu. Pisał o tym sam Szwernicki w jednym z listów: "Z tem wszystkim powiedzieć się godzi, że przybywający do Syberii duchowni (...) najczęściej zapominają o celu, do którego dążyć powinni. Wkrótce ich serce i umysł stają się łupem chciwości, opilstwa i rozwolnienia obyczajów... stają się zgorszeniem w oczach swej trzody". Ks. Szwernicki ujął irkuckich Polaków przede wszystkim wielką troską o kościół. Do rozbudowanej świątyni z Petersburga sprowadzono organy, a na facjacie umieszczono duży krzyż - dar dekabrysty Michała Łunina. Zasługi ks. Szwernickiego doceniono także w Stolicy Apostolskiej. W 1888 r. papież Leon XIII mianował go misjonarzem na całą Syberię. Był wówczas proboszczem największej na świecie parafii, obejmującej obszar pokrywający się z terytorium dzisiejszej Administratury Apostolskiej Wschodniej Syberii. Przez jakiś czas ks. Szwernickiemu pomagał Józef Kalinowski, przyszły św. Rafał, który został zwolniony z przymusowej pracy w Usolu i skazany na posielenie w Irkucku. Zamieszkał wówczas właśnie u ks. Szwernickiego. W liście żony Benedykta Dybowskiego czytamy: "Gdzie było jakieś dziecko opuszczone, Kalinowski je uczył, gdzie chory do pilnowania, gdzie co przykrego do zrobienia, tam pierwszy on był, również jak w kościele". Z listu dawnego sekretarza Traugutta M. Dubieckiego wynika, że: "Kalinowski nie lubił pozy. Modlił się dużo i dużo też dobrego czynił, ale nikt o tym nie wiedział, nawet najbliższe otoczenie. Mówił mało". Doceniali go nawet rosyjscy urzędnicy. Został zatrudniony jako wychowawca do dzieci przez komendanta żandarmerii, ponieważ miał bardzo ciekawe podejście wychowawcze. Preferował "rzeczy realne", nauki przyrodnicze, wiadomości o odkryciach i wynalazkach. Kładł nacisk na kształtowanie charakteru i sumienia oraz samodzielności myślenia. Tu Kalinowski zdecydował, że zostanie duchownym. W liście z 1871 r. pisał do rodziców: "Wiadomy Wam był, Najdrożsi Rodzice, zamiar mój powzięty ostatnimi czasy w Wilnie, usunięcia się ze świata na służbę Bogu; otóż czas mojej myśli nie tylko nie zmienił, ale jeszcze bardziej mnie w niej utwierdził. Otóż rad bym jak najprędzej, o ile to ode mnie zależy, do skutku doprowadzić. Jedno mogłoby mnie od tego wstrzymać, mianowicie, jeżelibym widział, że pozostaniem moim w świecie mógłbym stanowczo i wyraźnie być Wam pomocą, podporą jedyną. W tym razie praca dla Was byłaby przez Opatrzność drogą wskazaną dla mego zbawienia. Tak tę rzecz dzisiaj rozumię i żebrzę u Boga łaski pozwolić mi się zapisać do liczby jego sług; służąc zaś u takiego możnego Pana może też u niego przysporzenia darów Jego i dla Was łatwiej uprosić potrafię". Parafia przetrwała do końca lat trzydziestych, chociaż z niektórych przekazów wynika, że katolicki kapłan docierał do wiernych jeszcze na początku lat czterdziestych. Ostatnim znanym proboszczem był urodzony w Irkucku ks. Antoni Żukowski - męczennik, wielokrotnie aresztowany i więziony przez bolszewików. Gdy przebywał na zesłaniu w Republice Komi, jego miejsce w irkuckiej parafii zajął przymusowo skierowany z Leningradu 72-letni, schorowany ks. Kazimierz Wieliczko, który w 1933 r., w ramach wymiany więźniów, został przewieziony przez władze sowieckie na Litwę. Ksiądz Antoni Żukowski po raz ostatni zamieszkał przy irkuckim kościele w styczniu 1934 r. Według oficjalnych spisów, do parafii należało wtedy tylko 236 osób. Wierni po prostu bali się przyznać do Kościoła i polskiej narodowości. Część z nich uległa też rusyfikacji. Prawdopodobnie wśród młodzieży dominowali tacy ludzie, jak spotkany na irkuckim dworcu przez kpt. Mieczysława Lepeckiego sowiecki oficer Jerzy Wróblewski, który witał go w imieniu dowódcy okręgu wojskowego i ułatwiał poruszanie się po mieście. Mówił on - jak pisze Lepecki - nienaganną polszczyzną, mógł także "deklamować bez zająknięcia dziesiątki stron poezyj Mickiewicza i Słowackiego", ale na pytanie kim jest? odpowiedział - ja jestem, panie kapitalnie, Rosjaninem. Ksiądz Żukowski dojeżdżał też do innych parafii na Syberii, które nie miały duszpasterza, zwłaszcza w Usolu i Wierszynie. W 1937 r., mimo iż zabroniono mu opuszczania miasta, na prośbę wiernych pojechał do Tomska, by odprawić nabożeństwo. Został tam aresztowany i po bardzo uciążliwym śledztwie rozstrzelany. Oskarżono go o przynależność do tzw. Sybirskiego Komitetu Polskiego, który przygotowywał wojskowe oddziały powstańcze składające się z katolików... Gdy Lepecki był w Irkucku, nie spotkał ks. Żukowskiego ani nie wszedł do zamkniętego poza godzinami nabożeństw kościoła. Sowiecki przewodnik Jerzy Wróblewski poinformował go, że ksiądz "najprawdopodobniej opuścił cichaczem Sybir". Lepecki zadowolił się zapewnieniem, że "kościół jest do dyspozycji katolików". Surowe represje spotkały także Cerkiew prawosławną. Jeden z trzech istniejących w Irkucku soborów został rozebrany do fundamentów, a pozyskany w ten sposób materiał budowlany miał być wykorzystany przy budowie "olbrzymiego hotelu na 450 pokojów dla sowieckich służaszczych". Gostinica o nazwie "Angara" do dzisiaj znajduje się w pobliżu miejsca, gdzie wznosił się zburzony sobór. Nie sprawdziłem, czy zgodnie z przepowiednią Lepeckiego - w hotelu straszy, z pewnością jednak jest to obecnie najlepszy hotel w Irkucku. Bolszewicy nie zniszczyli kościoła katolickiego, mimo że w latach trzydziestych ubiegłego wieku Irkuck był znany na Syberii z prześladowania księży. Kapłanów zamykano na przykład w politizolatorze, gdzie panowały niezwykle trudne do wytrzymania warunki. W Irkucku znalazło się wtedy między innymi dwóch księży biskupów - Antoni Malecki i Bolesław Sloskans. Pierwszy był proboszczem parafii św. Katarzyny w Leningradzie oraz wikariuszem generalnym archidiecezji mohylewskiej. W 1926 r. został potajemnie konsekrowany na biskupa i mianowany wikariuszem apostolskim północnej Rosji. W 1930 r. aresztowano go i po bardzo ciężkim śledztwie zesłano w wieku 70 lat na Syberię, do obwodu irkuckiego. W 1934 r. został zwolniony dzięki staraniom rządu Rzeczypospolitej. Zmarł w Warszawie w 1935 r. Biskup Bolesław Sloskans, również wyświęcony konspiracyjnie w 1926 r., do Irkucka trafił w 1930 r. z trzyletnim wyrokiem zesłania. Został potraktowany jak więzień i skierowany do łagru. Ponieważ przeciwko temu protestował, przez rok był przetrzymywany w irkuckim więzieniu, skąd trafił do Krasnojarska. Obecnie w Irkucku, podobnie jak w XIX w., żyje sporo Polaków. Julian Siedlecki, emigracyjny autor "Losów Polaków w ZSRR w latach 1939-1986" twierdzi, że co piąty mieszkaniec miasta nad Angarą jest potomkiem polskich zesłańców. Według tej hipotezy, około 120 tys. osób żyjących w Irkucku to Polacy. Liczba ta wydaje się jednak bardzo zawyżona, w rzeczywistości mieszka tu kilkanaście tysięcy osób polskiej narodowości. Część z nich pochodzi z rodzin XIX-wiecznych zesłańców, a inni są potomkami osób deportowanych ze wschodnich kresów Rzeczypospolitej w latach trzydziestych i na początku czterdziestych XX wieku, a także łagierników, osadzonych w czternastu okolicznych obozach pracy już po zakończeniu II wojny światowej. Prawdopodobnie ta grupa jest najliczniejsza. Więźniowie bywali zsyłani do obozów w rejonie Irkucka nawet w 1949 r. Większości z nich nie pozwolono na powrót do ojczyzny po odbyciu kary i zmuszono do osiedlenia się w Irkucku lub w jego okolicy. Miasto rozwijało się wówczas intensywnie i potrzebowało wielu rąk do pracy. Część Polaków, którzy w nim zamieszkali, przez wiele lat bało się przyznać do swojej narodowości, inni ulegli rusyfikacji, np. zawierając związki małżeńskie z Rosjanami albo Buriatami. Ich dzieci raczej nie znają języka przodków i zwykle uważają się za Rosjan, chociaż życzliwych Polakom. - W Irkucku Polaków spotyka się na każdym kroku - mówi proboszcz odrodzonej w 1991 r. jako pierwszej w mieście katolickiej parafii, który zaprosił mnie na rozmowę do swego mieszkania, mieszczącego się w jednym z wieżowców. - Często zajmują ważne stanowiska, jak na przykład wicemer Jakubowski. Polką była również babka wicegubernatora obwodu irkuckiego. Dzięki takim ludziom w Irkucku, w odróżnieniu od innych syberyjskich miast, zawsze istniały warunki sprzyjające przetrwaniu polskości. W latach siedemdziesiątych na przykład, gdy od lat nieużywany budynek polskiego kościoła popadł w ruinę i zamierzano go rozebrać, pani architekt miasta przekonała mera - Polaka Mikołaja Saładzkiego - który, chociaż komunista, uratował świątynię, zamieniając ją na salę organową. Kościół przetrwał do dziś, mimo iż po drugiej stronie placu wyrósł monumentalny gmach Obwodowego Komitetu KPZR. Przez wiele lat bardzo aktywnie działał w Irkucku, powołany w 1969 roku, Klub "Wisła" Towarzystwa Przyjaźni Radziecko-Polskiej. Skupiał on stu członków polskiej i rosyjskiej narodowości, organizował odczyty, utrzymywał kontakt z różnymi ośrodkami kulturalnymi w Polsce, organizował koncerty, wystawy, wieczory dyskusyjne i różnorodne spotkania. Klub nie miał własnego lokalu, więc korzystał z pomieszczeń wynajmowanych w "Domu Przyjaźni". Członkowie "Wisły" w 1990 r. wznowili działalność Polskiego Towarzystwa Kulturalno-Oświatowego "Ogniwo". Inicjatorką tego przedsięwzięcia była Izolda Nowosiołowa, wnuczka J. Kasperskiego - zesłańca z okresu powstania styczniowego. Obecnie na jego czele stoi dr Eugeniusz Wrzaszcz. Władze Irkucka zawsze życzliwie przyjmowały przejawy polskości; wkład Polaków w rozwój miasta doceniono, nadając jednej z położonych w centralnej części ulic nazwę Polskich Powstańców, a innej Benedykta Dybowskiego. W kilku szkołach, w porozumieniu z "Ogniwem", zorganizowano lekcje języka polskiego dla chętnych. Mieszkańcy serdecznie traktują gości z Polski - nikt nie pyta mnie o NATO czy o stosunek do współczesnej Rosji. Ludzie borykają się tu z własnymi problemami, których na co dzień nie brakuje i raczej ich nie interesuje europejska polityka odległej o ponad 5 tysięcy kilometrów Moskwy. W Irkucku prężnie działa katolicka parafia. Jest to zasługa głównie księdza Ignacego Pawlusa, który nad Angarą odnalazł drugą ojczyznę. Dziś już mało kto podejrzewa, że nie jest Rosjaninem, a on sam mówi o sobie: ja irkutianin. Doskonale mówi po rosyjsku, więc często pisuje w miejscowej prasie. O pracy na Syberii marzył już jako kleryk, a były to lata sześćdziesiąte, kiedy nikt nie spodziewał, że kiedykolwiek będzie to możliwe. Na Syberię przybył jako jeden z czterech pierwszych kapłanów. Został mianowany proboszczem w Irkucku, a opieką duszpasterską otaczał również wspólnoty katolickie od Norylska przez Krasnojarsk po Władywostok. Obecnie pracuje wśród katolików na terenie obwodu irkuckiego, a ponieważ jego powierzchnia jest dwa razy większa od Polski, nadal dużo czasu spędza w pociągach, autobusach lub samochodzie. Po kilku latach pracy ks. Ignacy może być dumny ze swojej parafii - jest największa i najprężniejsza na Wschodniej Syberii, skupia około sześciuset wiernych, a ich liczba nadal rośnie, wywodzi się z niej trzech kandydatów do zgromadzenia księży salwatorianów. Tu, inaczej niż w Polsce, nie pracuje się tłumami - opowiada ks. Ignacy. - Katecheza zarówno dzieci, jak i dorosłych odbywa się w niewielkich, kilkunastoosobowych grupach, a czasami jest prowadzona indywidualnie. Każdy wierny ma możliwość częstego kontaktu z duszpasterzem. Mam wrażenie, że moi parafianie są bardziej świadomymi katolikami. Większość z nich to ludzie wykształceni - lekarze, nauczyciele, ekonomiści, prawnicy -którzy szukają Boga i swojego miejsca w życiu. Są wśród nich Polacy, Niemcy, Ormianie i Rosjanie. Zauważyłem na przykład, że kiedy podczas Mszy św. przekazują sobie znak pokoju, wielu płacze. Polski model duszpasterstwa, o charakterze masowym, tu się nie sprawdza, więc trzeba szukać innych metod docierania z Ewangelią do mieszkających tu ludzi. Największym problemem parafii jest brak własnego kościoła. Władze zdecydowanie odmawiają zwrócenia katolikom świątyni odebranej Kościołowi w 1938 r., po zlikwidowaniu parafii i rozstrzelaniu proboszcza. Do dziś w prezbiterium stoją organy, a budynek pełni funkcję sali koncertowej Irkuckiej Orkiestry Kameralnej. Dwa razy w miesiącu, kiedy nie odbywają się koncerty, ksiądz Ignacy może odprawić Mszę św. w głównej nawie dawnej świątyni. W tygodniu nabożeństwa odbywają się w maleńkiej kaplicy urządzonej w dolnej części kościoła, przy której znajduje się również salka katechetyczna. - Chcieliśmy zawrzeć z władzami miasta porozumienie, byśmy mogli przynajmniej częściej korzystać z kościoła, bo odzyskanie świątyni raczej nie jest możliwe - mówi ks. Ignacy. - Kiedy podjęliśmy starania o zwrot kościoła, przeciwnicy na ulicach miasta zbierali podpisy pod petycją do władz. Porównywano także liczbę melomanów przychodzących na koncerty i uczestników Mszy św., by udowodnić, że mieszkańcom bardziej potrzebna jest sala koncertowa niż obiekt sakralny. W prasie ukazywały się artykuły, w których oskarżano parafię o próbę zlikwidowania potrzebnej miastu instytucji kulturalnej. Na razie więc nie możemy liczyć na korzystne dla nas załatwienie sprawy, a nieremontowana od lat świątynia ulega coraz większemu zniszczeniu. Po opieką św. Rafała W obwodzie irkuckim jest wiele skupisk Polaków i katolików. Jednym z największych, o najbogatszych tradycjach - poza stolicą regionu - jest stutysięczne rejonowe miasto Usole Sybirskie. Od Irkucka dzieli je 80 kilometrów i bez trudu można się do niego dostać elektryczką, czyli podmiejską koleją. Nie jest to co prawda "luksusowy" środek transportu, bo podróżuje się nim na trzyosobowych drewnianych ławkach i trzeba uważać na złodziei, ale pozwala szybko dotrzeć do celu. Według oficjalnych statystyk, w Usolu żyje około tysiąc Polaków. Mimo że nie jest to bardzo liczna społeczność, odgrywa w mieście istotną rolę, a jej członkowie pełnią ważne funkcje publiczne, np. na stanowisku mera pracuje Eugeniusz Stanisławowicz Kustosz, pochodzący z pobliskiej Wierszyny. Ubiegając się o ten ważny urząd, nie musiał ukrywać polskiego pochodzenia. - Dziś liczą się przede wszystkim kompetencje, a nie narodowość mówi. - W Usolu, jak wszędzie na Syberii, sytuacja narodowościowa jest specyficzna. Praktycznie każdy ma wśród przodków Polaków albo Niemców, Ukraińców, Tatarów, Żydów, a nawet Buriatów. Chociaż wszyscy mówią po rosyjsku, nie uważają się za Rosjan - nazywają siebie Sybirakami... Niektórzy przypominają sobie o swojej narodowości, wracają do niej, zakładają towarzystwa, organizują nauczanie języków ojczystych. Polacy należą do najprężniej działających grup narodowych. Przekazałem im duży obiekt, w którym powstaje "Dom Polski". Staram się, by wszystkie narodowości czuły się w Usolu dobrze, by zgodnie pracowały dla jego rozwoju. W mieście zauważalne jest także odrodzenie religijne, o czym świadczy powstawanie nowych świątyń różnych wyznań. Obecność polskiej diaspory w Usolu sięga XIX wieku, kiedy zsyłano tu Polaków skazanych na katorgę. Usole było znane w całej Rosji z łagrów. Osadzani w nich więźniowie - początkowo przestępcy kryminalni, a później również polityczni, głównie dobrze urodzeni Rosjanie - pracowali w Irkuckiej Warzelni Soli. Zsyłano tu również wywodzących się ze szlachty Polaków. Pierwsi z nich przybyli do Usola w 1840 r. Skazano ich na katorgę w kopalniach nerczyńskich, ale okazali się potrzebni jako nauczyciele dzieci naczelnika warzelni soli, więc w 1843 r. zostali ułaskawieni i osiedleni w tych stronach. Większość polskich zesłańców dotarło do Usola po upadku powstania styczniowego. Byli wśród nich na przykład prawie wszyscy przywódcy powstania na Litwie: Jakub Gieysztor, hrabia Roman Biniński czy Józef Kalinowski, późniejszy św. Rafał. Z licznych relacji Polaków wynika, że katorga w Usolu nie należała do najcięższych. Przechadzający się katorżnicy polityczni musieli zakładać kajdanki, gdyby nie one, to - pisał jeden z więźniów - "koszary na wyspie wyglądałyby raczej na schronisko, a nie na więzienie". Pozwalano na wypoczynek i skracano dzień pracy, a wielu skazanych zatrudniano przy naprawie płotów i grabieniu siana. Samotnych osadzano najpierw w koszarach na wyspie, potem zakwaterowano w barakach, zwanych Luwrem, skąd stopniowo przenosili się do prywatnych kwater w mieście. Więźniom pozwolono też na utworzenie samorządu i wspólnej kasy. Strażnicy byli Kozakami wołżańskimi i dońskimi, a także Buriatami. Zesłańców traktowali wyjątkowo życzliwie i byli bardzo uczciwi. Więźniowie mieli też do dyspozycji niewielką drewnianą kaplicę, w której w latach sześćdziesiątych XIX wieku duszpasterstwo prowadził kapucyn Wacław Nowakowski, również katorżnik, który także uczył dzieci polskich zesłańców. Część Polaków osiedliło się w miasteczku, korzystając z rozmaitych przywilejów. Przez pierwsze trzy lata osiedleńcy byli zwolnieni z podatków, również później przysługiwały im ulgi, np. przez kilka lat otrzymywali przydziały żywności i odzieży, zapomogi z okazji zawarcia małżeństwa oraz pożyczki na zagospodarowanie się. Ilu Polaków mieszkało w miasteczku na przełomie wieków, nie wiadomo. Usole było wówczas niewielką, kilkutysięczną osadą. Prawa miejskie uzyskało w 1925 r. W latach trzydziestych, przy znaczącym udziale polskich zesłańców i więźniów osadzonych w miejscowym łagrze, zbudowano tu fabryki i zaczęto rozwijać przemysł. Obecnie w dawnej Irkuckiej Warzelni Soli, która była miejscem katorgi, urządzono oparte na solankach uzdrowisko balneologiczne (terapia polega na zażywaniu kąpieli wodnych). Niewiele zmieniło się tu od czasów zesłań - niektóre zabudowania, np. koszary Kozaków przy bramie, przetrwały niezmienione, inne wybudowano z drewna później, w stylu przypominającym klimat dawnej Rosji. Po sanatorium oprowadza mnie kierująca nim Galina Grigoriewna Zajcewa. Idziemy nad brzeg Angary, gdzie znajdowały się zabudowania dawnej warzelni. Dziś już nie istnieją, a sól wydobywa ze źródeł kombinat "Sibsol", stosując zupełnie inne metody. Jest ona wykorzystywana przez jeden z najnowocześniejszych zakładów farmaceutycznych w Rosji. Tylko Angara płynie majestatycznie jak dawniej, a za nią - jak niegdyś - szumi modrzewiowy las. - Uzdrowisko powstało pod koniec panowania cara - opowiada Galina Grigoriewna. -Leczono w nim żołnierzy, którzy odnieśli rany podczas wojny rosyjsko-japońskiej, a później w I wojnie światowej. Solankowe kąpiele bardzo dobrze goiły rany. Lecznicze tradycje Usola zapoczątkowali Polacy. W grupie zesłańców po powstaniu styczniowym było siedemnastu lekarzy, którym nieoficjalnie pozwolono na leczenie okolicznej ludności. Wkrótce do Usola zaczęli przybywać chorzy z pobliskiego Irkucka, a także z odległych miejscowości Syberii Wschodniej. Mijamy zadbane, drewniane wille, w których mieszczą się gabinety lekarskie i pokoje dla chorych. Dobra kondycja i popularność uzdrowiska to zasługa Galiny Grigoriewnej. Po rozpadzie Związku Radzieckiego w stolicy jakby zapomniano o sanatorium - zmniejszyła się liczba kuracjuszy, co groziło likwidacją ośrodka. - Udało nam się jednak pokonać trudności i uratować sanatorium wspomina pani Galina. - Dziś, wykorzystując lecznicze właściwości solanek, pomagamy wrócić do zdrowia i odzyskać sprawność pacjentom z chorobami narządów ruchu i układu nerwowego. Dobre wyniki osiągamy również w leczeniu dzieci oraz chrób tzw. kobiecych. Z Usolem związane są losy św. Rafała Kalinowskiego. W znajdującym się obok bramy wejściowej na teren uzdrowiska muzeum wisi portret świętego, ofiarowany przez Prymasa Polski kard. Józefa Glempa. Przy prowadzącej do sanatorium ulicy stoi duża, drewniana chałupa, w której w przeszłości mieściła się katolicka kaplica. Do dziś przetrwał okazały dom kupca Warwiczewa, który chętnie pomagał zesłańcom. Obecnie mieści się w nim "Dom Polski", po którym oprowadza mnie przewodnicząca Związku Polaków w Usolu Maria Winowska-Czernyszewa. Jest przekonana, że sukces ten polska organizacja zawdzięcza wstawiennictwu św. Rafała. Gdyby nie pomoc świętego, budynek na pewno przekazano by prawosławnym, których cerkiew znajduje się po drugiej stronie drogi. Batiuszka chciał otworzyć w nim szkołę parafialną. Remont pomieszczeń i działalność, która się w nich odbywa w dużej części finansuje pani Maria, która jest matką znanego w Usolu biznesmena. W "Domu Polskim" funkcjonuje m.in. wieczorowa szkoła polska, do której na zajęcia z języka polskiego, historii Polski i kultury uczęszcza regularnie ponad sto dzieci z całego miasta. Latem najzdolniejsze z nich wyjeżdżają na kolonie do Polski. Dwunastu uczniów studiuje obecnie w ojczyźnie swoich przodków. W usolskiej szkole pracują nauczyciele oddelegowani z Polski przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. - W przyszłości zamierzamy umożliwić naukę w polskiej szkole uczniom nie tylko z Usola i jednej z pobliskich wsi - jak jest teraz - ale także dzieciom z polskich rodzin mieszkających w dalej położonych osadach - deklaruje pani Maria. - Chcemy, aby jeden z nauczycieli przynajmniej raz w tygodniu dojeżdżał do każdej wioski. W "Domu Polskim" siedzibę znalazł także 13-osobowy zespół dziecięcy, o nazwie "Ognisko" oraz biblioteka. Powstaje "Klub Polski" z kawiarnią. Istnieje także sala widowiskowa, w której wydzielono część muzealną, gdzie eksponowane są pamiątki dokumentujące łagrowe przeżycia usolskich Polaków. Swój kącik ma tu również św. Rafał. Większość żyjących dziś w Usolu Polaków to ludzie wywiezieni pod koniec lat czterdziestych z dawnych kresów wschodnich Rzeczypospolitej lub ich potomkowie. Nie objęła ich repatriacja w 1956 r., bo uznano ich za obywateli sowieckich. Gdy opuścili łagry, zostali skazani, jako szczególnie niebezpieczni, na przymusowe osiedlenie się w pobliżu obozów. Władze sowieckie zmusiły ich jednocześnie do podpisania zobowiązania, że nigdy nie będą opowiadali o zesłańczych przeżyciach. Nie pozwolono im również przyznawać się do polskiej narodowości. Byli wśród nich żołnierze armii Andersa zesłani na Sybir w latach 1940-1941. Wielu udało się wrócić na teren dzisiejszej Ukrainy, Litwy czy Białorusi, skąd ponownie zostali zesłani na Syberię. Dziś żyją jeszcze nieliczni z nich w nędzy i zapomnieniu. Kilka wsi, np. Rozdol, zamieszkują wyłącznie polscy zesłańcy i ich potomkowie. Pani Maria, która również pochodzi z rodziny zesłańców, opowiada o tym ze smutkiem. W 1949 r. została wraz z rodziną wywieziona ze Lwowa do Czyty. Jej ojciec, który nie chciał opuścić rodzinnego miasta, został przez władze sowieckie uznany za wroga ludu. Aż do 1977 r. jego rodzina miała zakaz opuszczania Syberii. Do Związku Polaków w Usolu należy około 1200 osób. - Prawie codziennie ktoś nowy deklaruje chęć przyłączenia się do naszej organizacji -twierdzi pani Maria. - Ludzie przychodzą do mnie z różnymi problemami, bo wiedzą, że w "Domu Polskim" znajdą oparcie. W Usolu odrodziła się też katolicka parafia, która ma nawet swego proboszcza -karmelitę o. Macieja Sydowa, który przyjechał tu ze swym współbratem - o. Kasjanem. Zakonnicy chętnie zapraszają mnie na nocleg, a przy kolacji dzielą się doświadczeniami z pracy na Syberii. Parafia usolska, tak jak wszystkie na Syberii, nie jest na razie liczna - należy do niej 59 osób. Większość z nich to kobiety i dzieci, głównie polskiego pochodzenia. Mężczyźni raczej rzadko przychodzą na nabożeństwa. - Gdy zamieszkaliśmy w Usolu na stałe, na Mszach św. zaczęły się pojawiać nowe twarze - mówi o. Maciej. - Sądzimy więc, że wspólnota będzie się rozrastać. Potężną konkurencją dla Kościoła katolickiego są obecne w mieście inne wspólnoty religijne zielonoświątkowcy, baptyści czy Syberyjskie Centrum Świadków Jehowy - które również cieszą się sporym zainteresowaniem, zwłaszcza poszukujących Boga młodych ludzi... Ojcowie karmelici dojeżdżają też do innych miejsc, w których żyją katolicy, między innymi do miast Zima i Czeremchowo oraz do wioski Pichtińsk, zaludnionej po wojnie przez polskich luteran, deportowanych przez władze sowieckie ze Śląska, którzy przeszli na katolicyzm. Wkrótce zamierzają rozpocząć budowę sanktuarium św. Rafała Kalinowskiego. - Będzie to wielofunkcyjny kompleks, składający się m.in. z klasztorów karmelitów i karmelitanek bosych oraz kościoła - opowiada o planach o. Maciej. - Zgodnie z życzeniem bp. Jerzego Mazura, siostry nieustannie będą się modlić za ludzi, którzy zginęli na Syberii w czasach carskich i komunistycznych. Biskup chciałby także, by sanktuarium stało się miejscem spotkań Polonii z całego świata. Kult św. Rafała, którego los przypomina historie życia milionów naszych rodaków, miałby ją jednoczyć. Projektem zainteresowały się władze Kongresu Poloniii Amerykańskiej i obiecały finansowe wsparcie. Pomysł popierają także władze miejskie Usola. - Mer Eugeniusz Kustosz przeznaczył już odpowiedni pod budowę grunt - informuje o. Maciej. - Na razie teren ten otrzymaliśmy w dzierżawę na 50 lat, jednak mer obiecał, że kiedy w Rosji zostanie przyjęte rozwiązanie przewidujące istnienie prywatnej własności ziemi, zostanie on podarowany nam na własność. Na atomowym szlaku Następnego dnia o. Maciej proponuje, że po śniadaniu podwiezie mnie do Irkucka, a po drodze pokaże Angarsk, gdzie także powstaje katolicka parafia. Wsiadamy więc do auta i po 30 minutach mijamy tablicę z napisem "Angarsk". Miasto to przypomina podkrakowską Nową Hutę albo znany już Czytelnikom "Gościa" Komsomolsk. Zostało założone w 1948 r., a prawa miejskie otrzymało w 1951 r. Wybudowano je u ujścia rzeki Kitoj do Angary. Należało do grupy miejscowości, związanych z przemysłem zbrojeniowym, jak: Brack, Żeleznogorsk i Bajkalsk, które traktowano jako uzupełnienie wojskowego potencjału Irkucka, Usola i Ułan-Ude. W tym swoistym "zagłębiu zbrojeniowym" stworzono warunki umożliwiające produkcję przeróżnych rodzajów uzbrojenia, z bombami atomowymi włącznie. W Angarsku zlokalizowano zakład wzbogacający uran, wykorzystywany w konstrukcji bomb atomowych. Fabryki te były starannie ukrywane w dzielnicy przemysłowej, oddzielonej od mieszkalnej części miasta pasem lasu dwukilometrowej szerokości. Można ją dostrzec z oddali, jadąc obwodnicą miasta. W Angarsku mieszka obecnie 267 tys. osób, przywiezionych tu z całego Związku Sowieckiego do pracy przy budowie miasta lub skazanych na osiedlenie się w tej okolicy byłych łagierników. - Wspólnota katolicka powstała tu dopiero w latach dziewięćdziesiątych, gdy do Irkucka dotarł ks. Ignacy Pawlus - mówi o. Sydow. - Informacja o organizowanej przez niego parafii w stolicy obwodu szybko dotarła również do Angarska. Jedna ze starszych katoliczek poprosiła dzieci, żeby zawiozły ją na nabożeństwo. Od kiedy jako pięcioletnie dziecko znalazła się na Syberii, nie była w kościele ani nie uczestniczyła we Mszy św. Dziś ta kobieta z wielkim oddaniem troszczy się o kaplicę i jest jedną z liderek angarskiej wspólnoty. Właśnie ona czekała na nas przed blokiem, w którym w jednym z mieszkań urządzono katolicką kaplicę. - Walentyna Adolfowna - przedstawia się, zapraszając do środka. Ja Litowka -dodaje, wyjaśniając rzadko spotykane wśród Rosjan otcziestwo - wasz ziemlak. Bardzo ciepło wspomina swój pierwszy kontakt z ks. Ignacym. - Gdy nas zobaczył i usłyszał, po co przyjechaliśmy, wstał zza biurka i objął serdecznie - opowiada. - Cieszył się, żeśmy się odnaleźli. Później dwa razy w miesiącu jeździliśmy do Irkucka na Msze św., a dwa razy ks. Ignacy przyjeżdżał do nas. Początkowo nasza grupa liczyła sześć osób. W Angarsku modliliśmy się głównie w moim mieszkaniu. Gdy naszym duszpasterzem został ks. Piotr Fidermak, wspólnota szybko zaczęła się rozrastać. Wtedy ksiądz kupił to mieszkanie i urządził w nim kaplicę. A potem w prasie zamieszczał ogłoszenia informujące o naszej parafii i zaproszenia na nabożeństwa. Obecnie na Msze św. przychodzi około sześćdziesięciu osób. Kilkunastu wiernych przyjęło sakrament chrztu świętego, trzy pary zawarły sakramentalne małżeństwa. Wkrótce zaczniemy budowę prawdziwej kaplicy. Mamy nadzieję, że wówczas mieszkańcy Angarska przestaną myśleć o nas jak o sekcie, wywodzącej się z prawosławia. Obiad jemy w Kurii Administratury Apostolskiej Wschodniej Syberii w Irkucku. Tu dowiaduję się, że życie w pięknie położonym wśród zieleni Angarsku nie jest łatwe. Na skutek skażenia środowiska przez zakłady, wytwarzające wzbogacony uran rodzi się tu wiele nieuleczalnie chorych dzieci. - Nierzadko na świat przychodzą tu niemowlęta z dwiema główkami, trzema nóżkami, wodogłowiem... - opowiada ks. Józef Węcławik. - Matki wyrzucają je na śmietnik albo na ulicę, skąd zazwyczaj trafiają do sierocińców. Przebywają w nich również dzieci upośledzone umysłowo, niepełnosprawne, pochodzące z rodzin biednych lub patologicznych. Wychowankowie są po prostu segregowani według wieku. W dzielnicy Irkucka Nowo-Lenino przebywają do trzeciego roku życia. Następnie są przenoszone do dietdomu w Jubilejnym, gdzie mieszkają do ukończenia 14 lat, a stąd do Aleksandrowska. Kiedyś odwiedziłem ośrodek w Jubilejnym. Przeżyłem wstrząs. Dzieci tam przebywające są bardzo agresywne, z nienawiścią wspominają rodziców. Palą papierosy, sięgają po narkotyki. Wychowawcy są zupełnie bezradni, czekają tylko, by jak najszybciej można było przenieść je do kolejnej placówki, gdzie warunki życia są jeszcze gorsze. Ośrodek zajmuje budynek byłego więzienia carskiego, które w czasach sowieckich pełniło funkcję politizolatora dla przeciwników politycznych. W okolicach Irkucka jest około dwudziestu ośrodków opiekuńczych dla dzieci odrzuconych przez rodziny. W każdym z nich przebywa około dwustu maluchów. Niektóre, jak np. w Chorta-gnie, są starannie ukrywane przed opinią publiczną. - W czasach sowieckich placówki takie powstawały po to, by kalekie i upośledzone dzieci odizolować od społeczeństwa - mówi ks. Węcławik. - W dietdomach nie prowadzono działalności wychowawczej ani resocjalizacyjnej. Nikt nawet nie pomyślał o rehabilitacji niepełnosprawnych wychowanków. Dzisiaj nic się nie zmieniło, pogorszyły się tylko warunki bytowe. Pracownikom z trudem udaje się zapewnić podopiecznym skromne wyżywienie. Administratura Apostolska Wschodniej Syberii zorganizowała pomoc dla domów dziecka w Irkucku. Pieniądze na zakup odzieży, owoców, wyposażenia placówek, sprzętu medycznego i rehabilitacyjnego zbierały koła misyjne, m.in. w Austrii. Organizowaniem i rozprowadzaniem pomocy do poszczególnych placówek kieruje ks. Józef Węcławik. Akcja zorganizowana przez Administraturę zyskała aprobatę miejscowej społeczności. Pozytywnie oceniają ją również irkuckie środki masowego przekazu. Dziś pomoc domom dziecka to tylko jedna z wielu akcji podejmowanych przez Caritas administratury na całym jej obszarze - od Krasnojarska po Sachalin. - Problemów związanych z opieką i wychowaniem dzieci odtrąconych przez rodziców nie ubywa, a wręcz przeciwnie - one narastają - zauważa ks. Józef. - Spuścizna moralna po czasach sowieckich jest przerażająca. Osiemdziesiąt procent małżeństw jest rozbitych, a więc dzieci wyrzuconych na ulicę, nikomu niepotrzebnych przybywa. Tu nie wystarczy tylko dostrzeżenie problemów, trzeba zacząć je rozwiązywać. Potrzebne jest na przykład centrum rehabilitacyjne dla dzieci niepełnosprawnych i upośledzonych, gdzie znalazłyby one nie tylko opiekę, ale nauczono by je samodzielnie żyć w społeczeństwie. Wieczorem ks. Józef proponuje spacer po Irkucku, by pokazać mi nocne życie miasta. Na rozciągających się nad Angarą bulwarach nie widać oznak kryzysu gospodarczego. Nocą miasto doskonale się bawi, w rytm przygrywających na kilku estradach zespołów. Przy wystawionych na ulice kawiarnianych stolikach przy piwie biesiaduje młodzież. Nieco spokojniej jest w centrum, tylko na głównej ulicy spotykamy dosyć liczną grupę prostytutek, nachalnie oferujących swoje usługi. - Większość tych dziewcząt to studentki - twierdzi ks. Józef Węcławik. - Zajęcie to pozwala im zarobić dużo pieniędzy i prowadzić luksusowe życie. Za jedną noc dostają tyle, ile otrzymają później za miesiąc pracy np. jako nauczycielki. Główną ulicą zmierzamy w kierunku mostu na Angarze. Co jakiś czas spotykamy młodych ludzi, których zachowanie wskazuje na zażycie narkotyku. Przy jednej z kamienic sytuacja przypomina scenę z gangsterskiego filmu. W oknie widać zapłakaną kobietę. Podjeżdża karetka pogotowia i kilka radiowozów milicji. Funkcjonariusze wpadają na klatkę schodową, a po chwili słychać wrzaski, przekleństwa i odgłosy uderzania gumowymi pałkami. Milicjanci wyprowadzają z budynku kilka ledwie trzymających się na nogach osób, które pakują do radiowozów. Jedna z dziewcząt próbuje się wyrwać, ale milicjant jest silniejszy. Dopiero wtedy do mieszkania wchodzi ekipa pogotowia ratunkowego, by uspokoić histeryzującą kobietę. - Na klatce grupa nakromanów "dawała sobie w żyłę" - komentuje wydarzenie ks. Józef. - Wracająca do domu kobieta prawdopodobnie zahaczyła nogą o porzuconą zużytą strzykawkę i przestraszyła się, bo powszechnie wiadomo, że w mieście panuje prawdziwa epidemia AIDS. Właściwie każdy narkoman może być albo nosicielem wirusa HIV, albo chorym na AIDS. Z podobnymi sytuacjami miałem do czynienia w poprzednim miejscu zamieszkania, przy ul. Wołżskiej. W bloku była melina, w której sprzedawano narkotyki i co noc klatka schodowa była pełna narkomanów. Wychodząc z domu, musieliśmy bardzo uważać, by nie nastąpić na igłę. Teraz ludzie boją się jeszcze bardziej, bo po mieście krążą plotki, że czeczeńska mafia - w odwecie za rosyjską akcję - sprzedała irkuckim handlarzom zakażone wirusem HIV narkotyki, co wywołało epidemię AIDS... Nie wiadomo, czy to prawda, ale liczba zakażonych w ostatnim czasie rzeczywiście bardzo wzrosła i należy do najwyższych w całej Rosji. Z badań przeprowadzonych w Irkucku wynika, że wszyscy studenci w mieście przynajmniej jeden raz mieli kontakt z narkotykami. Młodzież przyznaje, że po rozpadzie Związku Radzieckiego straciła sens życia i nie widzi przed sobą żadnych perspektyw. Żyje więc dniem dzisiejszym, nie myśląc o przyszłości. Alkoholizm, narkomania i prostytucja zbierają tu ogromne żniwo. Jest to wyzwanie dla Kościoła katolickiego. Po powrocie do Kurii ustalamy plany na następny dzień. Rano wyjadę autobusem do odległej o 200 kilometrów Wierszyny - pasiołka zamieszkanego przez Polaków, którego nawet nie zaznaczono na mapie. Ksiądz Józef telefonicznie uprzedza o mojej wizycie. Trzystuosobowa Wierszyna znajduje się na terytorium Ust-Ordyńsko-Buriackiego Okręgu Autonomicznego, w którym - to wyjątek w Rosji - nie ma ani jednego miasta, a tylko cztery osiedla typu miejskiego. Gubernator okręgu Walery Malejew był nazywany "wiejskim królem". Okręg utrzymuje się wyłącznie z rolnictwa i moskiewskich dotacji, które stanowią 80 proc. jego budżetu. Mieszkańcom jednak zależy na utrzymaniu samodzielności i są przeciwni przyłączeniu do Irkucka, widząc w tym szansę na uratowanie buriackiej kultury, która po tej stronie Bajkału właściwie zanikła. Polski "wierzchołek" Syberii Autobus do Wierszyny odjeżdża o piątej rano. Przy dobrej pogodzie podróż z Irkucka trwa 6 godzin. Nazwa miejscowości w języku rosyjskim oznacza wierzchołek góry, a także szczyt możliwości. We wsi kończy się droga. Dalej znajdują się tylko chaty pracowników leśnych i szałasy myśliwskie. Zaczyna się bezkresna tajga. Na przystanku niespodziewanie czekał na mnie ks. Ignacy Pawlus, który właśnie przyjechał do wsi z duszpasterską wizytą. Zaprasza mnie na obiad, a potem na nocleg do domu państwa Pośpiechów. Mój przyjazd nie budzi we wsi sensacji. Polacy częściej zaglądają do tej niezwykle gościnnej miejscowości -byli tu już m.in. Prymas Polski kardynał Józef Glemp, Leszek Moczulski i Aleksander Kwaśniewski. Mnie po obiedzie gospodarze zapraszają na spacer po wsi. Idziemy w kierunku kaplicy, a ja mijając kolejne chałupy notuję nazwiska mieszkańców. Dla wysłannika śląskiego "Gościa" brzmią one znajomo: Mitręga, Pietrzyk, Januszek, Kiepura, Nowak, Maśląg, Kania, Kustosz, Wójcik, Łyda, Figura. Wkrótce się wyjaśnia, że wszyscy należą do jednej rodziny. Pietrzyk to bratanek Figury, Figura to szwagier Maśląga, Maśląg to brat Nowakowej, Figurowej i Korczakowej... - Jeszcze do początków lat siedemdziesiątych było nie do pomyślenia, by matka wydała córkę za obcego - mówi Antonina Pośpiech. - Dziś jest już inaczej i młodzi nie zważają na wioskowy patriotyzm, chociaż nadal nie ma zbyt wielu małżeństw mieszanych. Z trzystu wierszyniaków tylko kilkunastu nie jest Polakami. Przodkowie obecnych mieszkańców wsi przyjechali tu z okolic Sosnowca, Będzina i Olkusza w poszukiwaniu pracy i lepszych warunków życia. Wszyscy zostali pochowani na miejscowym cmentarzu. Byli to przeważnie biedni, niewykształceni ludzie, większość z nich nie potrafiła nawet czytać i pisać. Pierwszy Polak, który dotarł do Wierszyny, nazywał się Pietrzyk. Spodobało mu się tu i wrócił do Zagłębia, by namówić innych do wyjazdu na Syberię. Obiecał, że każdy dostanie za darmo ziemię i pomoc w jej zagospodarowaniu. Opowiadał, że okoliczne lasy obfitują w zwierzynę, na którą wolno polować i nikt nie będzie tu głodny. Wielu mu uwierzyło. Od 1910 r. aż do wybuchu I wojny światowej przyjeżdżali do Wierszyny polscy osiedleńcy. Dwa tygodnie trwała podróż pociągiem do stacji Czeremchowo, a stąd jeszcze tydzień trzeba było tłuc się konnymi wozami. Wielu było rozczarowanych, bo nikt tu ich nie witał, nikt na nich nie czekał. Po śmiertelnym zamachu na premiera Rosji Piotra Stołypina, zapoczątkowane przez niego reformy rolne zostały wstrzymane. Ziemię osadnicy musieli kupować od Buriatów. Niektórzy, by utrzymać rodziny, mieć pieniądze na zakup ziemi i wybudowanie domu, musieli pracować w odkrywkowej kopalni węgla w Czeremchowie. Byli zawiedzeni, ale nie mieli dokąd wracać, więc ciężko pracowali, by stworzyć sobie warunki do życia i wybudowali Wierszynę. W niektórych domach do dziś przechowuje się siekiery, którymi dziadowie budowali wieś. Piękną polszczyzną dziś już nikt we wsi nie mówi. Słychać tu raczej rodzaj gwary, zawierającej spolszczone rosyjskie słowa. Z czasem mieszkańcy stracili jakikolwiek kontakt z ojczyzną. Przez sześćdziesiąt lat nikt z Polski tu nie przyjeżdżał. Nauczyciel polskiego był we wsi do 1929 r. Ksiądz dojeżdżał od czasu do czasu do końca lat trzydziestych. W latach dwudziestych władze sowieckie nie interesowały się utopioną gdzieś w tajdze polską osadą. O Wierszynie przypomniały sobie na początku lat trzydziestych. Wówczas zamknięto kościół i zabroniono do wsi wpuszczać księdza. Następnie za pomocą podatków zmuszono mieszkańców do wstąpienia do kołchozu. Kiedyś aresztowano 30 mężczyzn, którzy nigdy już do Wierszyny nie wrócili. Przez wiele lat ludzie żyli w nieustannym strachu, ale nie wyparli się wiary przodków. Babcia Magdalena Mycka, wiejska położna, chrzciła wszystkie nowo narodzone dzieci i przypominała ich rodzicom o obchodzeniu najważniejszych świąt kościelnych. Wierszyniacy zawsze świętowali Boże Narodzenie i Wielkanoc według katolickiego, a nie prawosławnego kalendarza. Wyróżniali się też w wielonarodowym kołchozie "Drużba" solidnością w pracy i osiąganiem większych niż inne brygady plonów. Polacy nie tylko najlepiej pracowali, ale i najlepiej żyli. W rejonowych statystykach Wierszyna przodowała pod względem liczby telewizorów, pralek czy motockyli. W czasach sowieckich ich przyzagrodowe działki należały do najwydajniejszych. Potrafili też odnaleźć się w nowej, pokomunistycznej rzeczywistości. Wystąpili z kołchozu i utworzyli własną spółkę rolną, o nazwie "Wierszyna", którą kieruje jeden z pięciu mieszkających we wsi Rosjan - Anatolij Artiemcew. Jest to jedyne w okolicy przedsiębiorstwo przynoszące zysk i wypłacające pensje swoim pracownikom i udziałowcom. - Do naszej spółki należy 135 gospodarstw - wylicza Anatolij Artiemcew. -Specjalizujemy się w hodowli bydła rzeźnego i produkcji mleka. Uprawiamy dwa tysiące hektarów ziemi, mamy czterysta hektarów pastwisk i sto hektarów łąk. Biorąc pod uwagę niełatwe, syberyjskie warunki przyrodnicze i klimatyczne, osiągamy niezłe rezultaty. Członkowie "Wierszyny" bardzo ciężko pracują, ale ten trud się opłaca i oni to dostrzegają. Każdy ma wpływ na wysokość zarobków i kierunki inwestowania zysków. Od podstaw stworzyliśmy na przykład fermę zarodową krów rasy semintalskiej, zbudowaliśmy trzy nowe domy mieszkalne, młyn i piekarnię, wyasfaltowaliśmy główną ulicę we wsi. Pomogliśmy również w odbudowie kościoła. Spacerując po Wierszynie, nie sposób nie zwrócić uwagi na panujący w osadzie porządek. Estetyką i czystością wyróżnia się wśród okolicznych wsi. Każda ze stu zagród składa się z domu, stodoły, obory, chlewu, kurnika, sadu, ogrodu warzywnego, szklarni i pasieki. Domy są zazwyczaj dwuizbowe, zbudowane z modrzewiowego drewna, które można bezpłatnie pozyskiwać w tajdze. Ciekawostką jest, że nikt tu nie zamyka mieszkania na klucz, bo jak wyjaśniają mieszkańcy - we wsi po prostu nie ma złodziei... Ludzie tu dbają o siebie nawzajem, są solidarni. Gdy dowiedzieli się, kto podał NKWD nazwiska wierszynian przeznaczonych na śmierć, nie zabili go. Przychodzili do niego i powtarzali: "Przez ciebie zginął mój ojciec"! Kiedy umarł, nikt nie przyszedł na jego pogrzeb, chociaż w każdym pogrzebie uczestniczy cała wieś. W Wierszynie mieszka dużo dzieci. Przekonałem się o tym, kiedy zaproszono mnie do miejscowej szkoły. W jednej z klas pytam uczniów o imiona. Słyszę: Hela, Frania, Felek, Janek, Antek, Marysia... Wszystkie dzieci bardzo dobrze mówią po polsku. To zasługa Ludmiły Figury, która po ukończeniu studiów w Polsce uczy młodych wierszyniaków języka ich przodków. - Można powiedzieć, że Wierszyna przyczynia się do trwania polskości w obwodzie irkuckim - twierdzi ks. Ignacy Pawlus. - Ludzi pochodzących stąd można spotkać nie tylko w Irkucku, ale również w Angarsku i Usolu. Z tej wsi wywodzi się między innymi mer Usola, kilku wierszyniaków pracuje jako profesorowie na wyższych uczelniach w Irkucku i Angarsku. Niektórzy wyprowadzili się do Naszyty, Tichonowki, Nikolska i Kudajewki. Ks. Pawlus bez entuzjazmu opowiada o religijności wierszyniaków. Chociaż wszyscy przyjęli sakrament chrztu świętego, ich wiara jest raczej powierzchowna, brakuje im bliskiego, osobowego kontaktu z Bogiem. Wszyscy obchodzą wielkie święta, ale częsty kontakt z Kościołem utrzymuje niewielka, około czterdziestoosobowa grupa osób. Trudno tym ludziom wytłumaczyć, na czym polega dojrzała wiara... - Nie liczę na natychmiastowy sukces, pracuję z rodzinami, by stworzyć solidne podstawy wiary u tych ludzi - twierdzi. - Kiedy przyjeżdżam do wsi, za każdym razem zatrzmuję się u innej rodziny, bo to jest okazja do bezpośredniej katechezy - przez rozmowę, a nawet po prostu przez obecność. Wieczorem u naszej gospodyni zasiadamy do kolacji. Ustawiony w sadzie stół ugina się od smakołyków. Obok na ognisku piecze się baran. Ktoś wyjmuje harmonię. Schodzą się sąsiedzi. Ksiądz Ignacy nuci Bradiagę... Przed odjazdem pytam gościnnych gospodarzy, czy z resztą wsi nie chcieliby wrócić do Polski. - Nie mamy dokąd wracać... ani po co. Tu są pochowani nasi dziadkowie, tu urodzili się rodzice i my. Tu jest nasza ziemia, którą kochamy i już jej nie opuścimy... - słyszę w odpowiedzi. Mgła nad Jakucją Administrator apostolski Wschodniej Syberii biskup Jerzy Mazur wrócił właśnie z Moskwy, gdzie załatwiał sprawy związane z działalnością administratury. - Błogosławieństwo Boże nas nie opuszcza - cieszy się Ksiądz Biskup - bo zgłasza się coraz więcej kapłanów, którzy chcą pracować w syberyjskim Kościele. W tym roku będzie ich około czterdziestu. Przyjedzie też kilkanaście sióstr zakonnych. A mamy również miejscowe powołania. Z myślą o ich rozwijaniu chcę otworzyć w Irkucku proseminarium. Ułatwi to w przyszłości powołanie seminarium duchownego, które niekoniecznie musi się mieścić w Irkucku. Może lepszym miejscem będzie na przykład Nowosybirsk? Duży nacisk kładziemy również na formację świeckich animatorów, dla których otworzyliśmy w Irkucku pięcioletnie kursy teologiczne. Przez trzy lata przekazywana jest wiedza ogólna, a następnie studenci wybierają jedną z dwóch specjalizacji: katechetyczno-liturgiczną albo rodzinno-socjalną. Spodziewamy się, że absolwenci staną się animatorami życia religijnego w swoich parafiach, podejmą posługę szafarzy Eucharystii i diakonów stałych. Kursy przygotowują również do pracy w parafialnych zespołach Caritas i poradniach rodzinnych, które chcemy tworzyć. Punkty poradnictwa rodzinnego podjęłyby działalność na rzecz obrony życia poczętego, proponowałyby różnorodną pomoc młodym rodzinom przeżywającym kryzysy itp. Więcej kapłanów, sióstr zakonnych i przygotowanych świeckich - to więcej nowych parafii, obejmujących duszpasterską opieką większą liczbę wiernych. Obecnie do wielu z nich kapłani docierają tylko od czasu do czasu. W granicach Administratury Apostolskiej Wschodniej Syberii znajduje się Republika Jakucji. W tej największej autonomicznej jednostce administracyjnej Rosji istnieją tylko dwie parafie katolickie: w Jakucku i Ałdanie. Ksiądz Biskup namawia, bym koniecznie tam się wybrał, bo prowadzą naprawdę ciekawą działalność, a Jakucja jest interesująca także pod względem krajoznawczym. Nie trzeba mnie długo przekonywać do oglądania niezwykłych miejsc, a jest nim na pewno republika o obszarze prawie dziesięciokrotnie większym od terytorium Polski, która - chociaż liczy tylko milion mieszkańców - zdecydowanie dąży do uzyskania niepodległości. Po rozpadzie Związku Radzieckiego władze republiki zażądały wyłącznych praw do pobierania na swoim terenie podatków i opracowały własną konstytucję. Chodziło o to, aby nie dzielić się z Moskwą zyskami, jakie przynosi wydobywanie złota i diamentów. Suwerenności nie udało się wywalczyć, ale z władzami federalnymi zawarto korzystne dla republiki porozumienie o podziale kompetencji. Udało się też znacznie ograniczyć rolę Rosjan w republice. Jakuci, mimo iż stanowią tylko 30 proc. jej mieszkańców, obsadzili aż 75 proc. stanowisk kierowniczych w lokalnych urzędach państwowych. Ponad czterdzieści procent obszaru republiki znajduje się za kołem podbiegunowym, a średnia temperatura zimą wynosi minus 50 stopni Celsjusza. W rejonie Wierchojańska i Ojmiakonu - gdzie znajduje się biegun zimna półkuli północnej - mróz dochodzi nawet do minus siedemdziesięciu stopni. Latem temperatura nigdy nie przekracza plus dziesięciu stopni Celsjusza. Przez terytorium Jakucji przepływa Lena - czwarta pod względem wielkości rzeka Rosji, która 150 odnogami wpada do Morza Łaptiewów w delcie o powierzchni 30 tys. kilometrów kwadratowych. Wiedzy na temat tej rzeki dostarczyli polscy badacze - Jan Czerski i Aleksander Czekanowski, których nazwiska znalazły się w nazwach pasm górskich czy miejscowości jakuckich. Czekanowski opracował mapy: Leny, obejmującą obszar od Jakucka do Bułunu oraz Olenioka. Odkrył również znajdujące się w Jakucji pokłady węgla kamiennego, grafitu oraz miejsca występowania flory i fauny z er paleozoicznej i mezozoicznej. Pierwsi Polacy w Jakucji pojawili się już w 1656 r. Byli oni "polsko-litewskimi więźniami", wziętymi do niewoli w czasie wojny polsko-rosyjskiej. Według jakuckiego historyka F. Safronowa, zapoczątkowali oni napływ Polaków w te strony, którzy następnie odegrali ważną rolę w ich cywilizowaniu. Gdy w latach 1678-1681 wojewoda jakucki podzielił Jakuck na cztery części, jedną z nich - położoną między twierdzą a klasztorem -nazwano polską dzielnicą. Zdaniem Safronowa polscy jeńcy, zwłaszcza w XIX w., wnieśli cenny wkład w badania naukowe prowadzone na terenie Jakucji. Do osiągnięć Wacława Sieroszewskiego czy Edwarda Piekarskiego często nawiązywali poźniejsi naukowcy. Sieroszewski nauczył się języka Jakutów, ożenił się z Jakutką Aniną CzełbaKysa i nabył ziemię, którą uprawiał. Prowadził badania nad kulturą i etnografią ludu, wśród którego żył. Dokonał rzeczy niezwykle trudnej - sprawił, że Jakuci, którzy właściwie nie akceptowali osiedleńców w swojej społeczności, przyjęli go. Jego prace zwróciły uwagę rosyjskich naukowców. W 1895 r. przedstawił dzieło "Jakuci", za które Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne nagrodziło go złotym medalem i wyjednało dla niego zgodę na powrót do kraju. Edward Piekarski, zesłany do Jakucji za działalność rewolucyjną, przebywał tam w latach 1881-1905. Mieszkał m.in. w ułusie Buturusskim. Uprawiał w nim ziemię i zbudował własną jurtę. Zainteresował się językiem Jakutów i zaczął zbierać materiały dotyczące ich słownictwa i kultury. Opracował słownik języka jakuckiego, po raz pierwszy wydany w 1899 r. Współpracował z wschodniosyberyjskim oddziałem Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego i jakuckim Komitetem Statystycznym. W latach 1894-1896 uczestniczył w organizacji ekspedycji Innokientija Sibiriakowa, a potem kierował zespołem badającym język i folklor Jakutów. Zezwolno mu na osiedlenie się w Jakucku i zaliczono do grona pracowników okręgu. Pracował też w Muzeum Rosyjskim w Petersburgu, a po rewolucji bolszewickiej w Akademii Nauk. Do 1930 r. wydał 17 tomów "Słowana jakutskogo jazyka", który ma charakter unikatowej encyklopedii kultury jakuckiej. Rano okazuje się, że wprawdzie bilet na samolot do Jakucka można kupić bez problemu, z podróżą mogą być kłopoty. Pogoda w Jakucji nie jest "lotna" i trzeba czekać na jej poprawę. Nikt nie jest w stanie określić - nawet w przybliżeniu - kiedy samolot wystartuje. Może za kilka godzin, a może za parę dni... Trzeba po prostu "koczować" na lotnisku, czekając na komunikat. - Tak tu się podróżuje - komentuje spokojnie bp Mazur. - Nieraz zdarzyło mi się utknąć na lotnisku w Norylsku czy Magadanie. Szczególnie często takie sytuacje występują zimą. Ksiądz Józef, by rozładować nerwową atmosferę, proponuje, bym udał się z pieszą pielgrzymką śladami polskich zesłańców, którzy z Irkucka do Jakucka szli przez tajgę dziesięć miesięcy... Po trzech dniach oczekiwania zupełnie zniechęciłem się do zwiedzania Jakucji. Może następnym razem... W zamian Ksiądz Biskup zaprasza mnie na pielgrzymkę do Tunki -słynnego miejsca zesłań polskich księży po powstaniu styczniowym. Administratura zorganizowała ją w ramach obchodów Roku Jubileuszowego, dla uczczenia pamięci męczenników, którzy oddali życie za wiarę. Oprócz kapłanów władze carskie zsyłały tu także znanych rewolucjonistów, m.in. Bronisława Szwarca i Józefa Piłsudskiego. Bazylika z mnóstwem kaplic Z samego rana wyjeżdżamy autokarem i kilkoma samochodami do oddalonej od Irkucka o 250 km Tunki, pięknie położonej u podnóża Gór Sajańskich. W wyprawie uczestniczy bp Jerzy Mazur, kilku księży, siostry zakonne oraz grupa osób świeckich. - Tunka nie jest ani największym, ani jedynym miejscem na terenie administratury, w którym spoczywają ofiary carskich czy sowieckich represji i zsyłek - mówi Ksiądz Biskup. -W obwodzie irkuckim znajdują się miejscowości, których ziemia jest bardziej zroszona krwią męczenników. Tunka jest znana z męczeństwa kapłanów, którzy zostali tu zesłani za wierność Chrystusowi. Księża deportowani na Syberię po powstaniu styczniowym prowadzili konspiracyjną działalność duszpasterską wśród Polaków, budując wspólnotę i dodając sił do przetrwania najtrudniejszych warunków. Władze rosyjskie, widząc ogromny wpływ księży na współwięźniów, postanowiły ich odizolować i skupić w jednym, trudno dostępnym miejscu. W 1868 r. w Tunce osadzono ponad 150 kapłanów, czyli około połowy wszystkich zesłanych na Syberię. Tylko jeden z nich załamał się i przestał spełniać obowiązki kapłańskie. Wszyscy wytrwali, mimo niedostatku, chorób i nędzy. Kilku z nich wolało umrzeć z głodu i wycieńczenia niż zaprzeć się swego powołania. Do Tunki jedziemy przez Kułtuk, gdzie przy krańcu Bajkału rozpoczyna się 210-kilometrowy, wiodący w głąb kotliny Tunkijskiej Tunkijskij trakt, kończący się przy granicy z Mongolią. Mijamy tory Transsyberyjskiej Magistrali, a następnie wzdłuż Irkutu posuwamy w głąb kotliny o długości dwustu i szerokości pięćdziesięciu kilometrów. Rozdziela ją na dwie części rwący Irkut, do którego wpadają niewielkie rzeczki. Jedną z nich jest Tunka, nad którą znajduje się cel naszej pielgrzymki. Dojeżdżamy do niej około południa. Najważniejszym punktem programu pielgrzymki jest Eucharystia. Mieliśmy nadzieję, że zostanie ona odprawiona na założonym ponad 130 lat temu przez księży katolickich cmentarzu. Niestety, dziś nie ma po nim żadnego śladu. Krzyże pogniły, ludzie rozdeptali mogiły. Nigdy nie mieszkało tu wielu Polaków, więc nie miał kto o nie dbać. Na podstawie zachowanych relacji księży zesłańców można spróbować ustalić orientacyjne położenie cmentarza, ale do wyznaczenia dokładnej lokalizacji są potrzebne badania archeologiczne. Od tamtych czasów Tunka bardzo się zmieniła. Tylko otaczająca ją przyroda pozostała ta sama. Wciąż aktualny jest jej opis ks. J. Żyskara: "Na północy oddziela ją od świata cywilizowanego pas gór niebotycznych, mających 8 tys. stóp wysokości..., na których zaledwie na parę letnich miesięcy topnieje śnieg. W południowej stronie przebiega zawsze pełna, wzburzona rzeka Irkut. Za nią widzimy nowy pas gór, stopniowo podejmujący się i pokryty gdzieś daleko, poza chińską granicą złomami skalistymi. Zachód kotliny ciągnie się daleko, a w końcu tej doliny łączą się i zlewają w jedną całość niepodzielną południowe i północne góry... i tworzą zamkniętą kotlinę". - Krajobraz jest piękny, ale życie tu nie było i nie jest lekkie - mówi Ks. Ignacy Pawlus, dostrzegając mój zachwyt. - W kotlinie panuje niezdrowy klimat. Zimy są długie i mroźne. Przymrozki zaczynają się już w sierpniu, a we wrześniu spada pierwszy śnieg. Wiosna i jesień właściwie nie występują, natomiast lato jest krótkie, upalne i wilgotne. Warunki, w których żyli zesłańcy pogarszał narzucony przez władze twardy regulamin zsyłki. Księża byli ściśle izolowani od otoczenia i nie mogli opuszczać osady. Ich korespondencję cenzurowano. Komendant obozu systematycznie musiał przesyłać władzom szczegółowy raport o każdym więźniu, w którym między innymi oceniał, jaki wpływ wywiera ksiądz na okoliczną ludność. Kapłanom ograniczano czas na modlitwę, nie pozwalano odprawiać Mszy św., zakazano budowania ołtarzy. Mieszkali w wynajętych izbach, a na miesięczne utrzymanie musiało im wystarczyć zaledwie 6 rubli, a nie mieli prawa otrzymywania pomocy z kraju. Wegetowali więc w nędzy, niektórzy umierali z głodu i wycieńczenia, jednak nie załamywali się. Regularnie, w tajemnicy przed strażnikami, odprawiali Msze św., "po cichu codziennie wiejskie chaty lub poddasza zamieniały się w kaplice". Jeden z deportowanych do Tunki księży otaczającą ją kotlinę nazwał "wspaniałą bazyliką z mnóstwem kaplic". Mimo inwigilacji i częstych rewizji, księżom nie brakowało ornatów, mszałów, wykonanych zarówno przez samych duchownych, jak i przemyconych potajemnie z kraju. Korzystali też z przywileju papieża Piusa IX, który znając trudności księży zesłanych na Syberię, wydał dekret zezwalający im na odprawianie Mszy św. bez szat i naczyń liturgicznych, posługując się naczyniami domowymi i zwykłym chlebem. Dopiero po kilku latach władze pozwoliły księżom na odprawianie nabożeństw, na wychodzenie poza obręb wioski, podejmowanie pracy zarobkowej i uprawianie ziemi. Zesłańcy założyli wówczas Towarzystwo Wzajemnej Pomocy, spółkę rolniczą "Artel", zajmującą się uprawianiem ziemi i wynajmowaniem narzędzi, otworzyli również - słynną w całej guberni - wytwórnię świec, cygar, papierosów i cukierków. Księża zorganizowali też własny samorząd i zaczęli wydawać pismo "Wygnaniec", "aby rażonych letargiem budzić i zdrętwiałych orzeźwić, a wszystkich do wytrwałości zachęcać". Za dusze męczenników Sybiru oraz ich prześladowców bp Jerzy Mazur i pozostali uczestniczący w pielgrzymce kapłani odprawili Mszę św. Wśród uczestników nabożeństwa nie było miejscowej ludności, ponieważ w Tunce nie mieszkają katolicy. Być może kiedyś powstanie tu katolicka wspólnota, krew męczenników zawsze przecież wydaje owoce. Gdy Mieczysław Lepecki dotarł do położonego w głębi doliny Arszanu, w tamtejszym zakładzie balneologicznym dyrektorem był, pochodzący z Łodzi Piotr Rejnwetter, zesłany w czasie I wojny światowej w te strony za propagandę antywojenną. Być może do dziś w kotlinie Tunkijskiej mieszkają Polacy. Trzeba ich tylko odnaleźć... Wieczorem wracamy do Irkucka. Pora się pakować przed ostatnim etapem podróży po Administraturze Apostolskiej Wschodniej Syberii, jakim jest - kierowane przez wikariusza generalnego ks. Antoniego Badurę ze Zgromadzenia Misjonarzy Klaretynów - centrum duszpasterskie w Krasnojarsku, obejmujące swym zasięgiem cały Kraj Krasnojarski. W mieście nad Jenisejem Żegnam się ze wszystkimi i z biskupim błogosławieństwem wyjeżdżam na lotnisko, znajdujące się na obrzeżach Irkucka. Po odprawie wsiadam do samolotu lokalnych linii lotniczych, który po dłuższym kołowaniu odrywa się od pasa startowego. Cztery silniki starego antonowa zdają się działać bez zarzutu i ciągną maszynę do góry. Do szarpania i trzęsienia w tego typu samolotach zdążyłem się przyzwyczaić, podróżując po Kamczatce. Jestem przekonany, że maszyna bezpiecznie doleci do miasta nad Jenisejem. Niepokój pojwił się dopiero, kiedy zauważyłem, że jeden z pasażerów ręką przytrzymuje wypadający iluminator samolotu. Po czterech godzinach szczęśliwie lądujemy na lotnisku pod Krasnojarskiem. W hali przylotów czekał na mnie ks. Antoni. Jeszcze tylko półgodzinna jazda terenowym autem i będziemy na miejscu, czyli w ośrodku klaretynów znajdującym się na przedmieściach oddalonego o czterdzieści kilometrów od lotniska Krasnojarska. Dawniej ta dzielnica stanowiła centrum tego milionowego obecnie miasta, dziś raczej przypomina wieś. Ksiądz Antoni kupił tu drewniany budynek, usytuowany na zboczu góry, w którym po rozbudowie urządził klasztor. Misjonarze Klaretyni, zgodnie z charyzmatem zgromadzenia, podjęli tu posługę Słowa Bożego, wykorzystując wszelkie dostępne środki, łącznie z najnowocześniejszymi urządzeniami technicznymi. W trzypiętrowym budynku mieści się część mieszkalna z celami dla ośmiu zakonników, kaplica, zaplecze socjalno-kuchenne z obszerną jadalnią, pokoje gościnne oraz biblioteka dysponująca dziesięcioma tysiącami książek z czytelnią. W klasztorze znajduje się także redakcja wydawanego od 1992 roku miesięcznika "Katolicki Posłaniec" oraz profesjonalne studio radiowe przygotowujące audycje o tematyce chrześcijańskiej. Funkcjonujące w nim do niedawna studio telewizyjne zostało przeniesione do Nowosybirska. Na najniższym piętrze znajduje się najprawdziwsza bania, czyli rosyjska odmiana sauny. Ojciec Eugeniusz zaprasza do skorzystania z parowej kąpieli... Być w Rosji i nie być w bani, to tak jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. Rankiem, po przypisanych zakonną regułą modlitwach i śniadaniu, ks. Eugeniusz proponuje wycieczkę po mieście. Krasnojarsk jest pięknie położony po obu brzegach Jeniseju, u stóp gór. Dla zwiedzających Syberię turystów jest to doskonała baza wypadowa. Można stąd statkiem popłynąć do Norylska lub pojechać na południe w bezludne Sajany. W centrum powstają coraz to nowe banki, biurowce i ciągle coś tu się buduje. - W Krasnojarsku jest skupiony ogromny potencjał ekonomiczny, kulturalny i naukowy - mówi ks. Eugeniusz. - Żyje tu jedna trzecia wszystkich mieszkańców Krasnojarskiego Kraju. Tu jest skupiona większość zakładów przemysłowych, które w czasie prywatyzacji stały się przedmiotami zainteresowania rosyjskich oligarchów. Przykładem dobrze prosperującego przedsiębiorstwa jest Krasnojarska Huta Aluminium, należąca do największych i najlepszych w Rosji. Nie tylko nie dotknął jej kryzys, ale w ostatnich latach umocniła swoją pozycję, oferując pracownikom znakomite zarobki, biorąc pod uwagę tutejsze warunki. W mieście istnieje 13 wyższych uczelni i 30 instytutów badawczych. Ich absolwenci najczęściej podejmowali pracę w "tajnych miastach" rozmieszczonych w Kraju Krasnojarskim, w których wykorzystywano technologię najnowszej generacji. Rola Krasnojarska jako ośrodka naukowego - mimo że kompleks zbrojeniowy jest dziś redukowany - na pewno nie będzie maleć. Kraj Krasnojarski, pod względem ilości odkrytych bogactw naturalnych, należy do najzasobniejszych w Rosji. Odkryto w nim złoża 63 z 70 występujących w przyrodzie i mających przemysłowe znaczenie rud metali. W całej Federacji Rosyjskiej nie występują większe pokłady niklu, kobaltu, platyny, kwarców, apatytów, magnezytów. Zapasy rud cynku i ołowiu w Zagłębiu Goniewskim są największe na świecie. W Kraju Krasnojarskim odkryto również 25 miejsc występowania ropy naftowej i gazu. Krasnojarsk jest centrum kulturalnym uprzemysłowionego regionu, którego jest stolicą. Jest tu kilka teatrów, m.in. dramatyczny, opery i baletu, komedii, młodego widza i kukiełkowy, znane są miejscowa Orkiestra Symfoniczna oraz Zespół Pieśni i Tańca "Syberia". Ciekawą ofertę proponują krasnojarskie muzea, zwłaszcza muzeum sztuki. W Krasnojarsku spotyka się też sporo polskich śladów. Polakiem był założyciel miasta Andrzej Dubieński, mimo że Rosjanie uważają go za swego rodaka. Był on polskim szlachcicem w służbie carskiej, który przybył w te strony z oddziałem Kozaków w 1628 r. Nad brzegiem Jeniseja wybudował warowną osadę, o nazwie Krasny Jar, która rozwinęła się w miasto Krasnojarsk. Wcześniej Polacy podbijali Syberię z kozackim atamanem Jermakiem w 1581 r. Kroniki wspominają m.in. Pawła Chmielewskiego, postać o niezwykle barwnym życiorysie, który przybył do Rosji w czasach Dymitriady. W 1612 r. przeszedł na stronę rosyjską, a w 1622 r. objął funkcję wojewody w Jenisejsku. Na przełomie XVII i XVIII w. w okolicach dzisiejszego Krasnojarska mieszkało kilka tysięcy Polaków, a kilkuset piastowało państwowe stanowiska. Wówczas Syberia nie była "nieludzką ziemią", ale krainą wolności, przygód i bogactwa. Za Kozakami wędrowali za Ural myśliwi, kupcy i chłopi. Wielu dorabiało się gigantycznych fortun, na przykład na handlu futrami. W XIX wieku, kiedy do Krasnojarska trafili pierwsi polscy zesłańcy po powstaniu listopadowym, Syberia zaczęła się jawić Polakom jako ziemia przeklęta. Potem do zorganizowanych tu etapowego więzienia i lazaretu zsyłano kolejnych. Według przekazów, skazani raczej nie narzekali na panujące tu warunki odbywania kary. Lazaret - zarówno w ocenie inspektorów, jak i w opiniach więźniów - należał do wzorcowych. Krasnojarscy gubernatorzy często działali w myśl zasady: "Car daleko, Bóg wysoko" i lekceważąc urzędowe nakazy, życzliwie traktowali zesłańców. Polacy uzyskiwali nieoficjalną zgodę prokuratora na udzielanie korepetycji dzieciom z zamożnych krasnojarskich rodzin lub byli preceptorami w domach bogatych wolnych mieszkańców Syberii lub u zesłanych arystokratycznych rodzin dekabrystów. W połowie XIX w. córki krasnojarskich obywateli, pod wpływem młodych i dobrze wychowanych polskich "nauczycieli", zaczęły mówić po polsku i czytać książki polskich pisarzy. Część Polaków osiedlało się w Krasnojarsku po odbyciu kary i otwierało w mieście na przykład różne zakłady usługowe. Przy ulicy Woskriesiennoj powstały polskie sklepy, zakłady fryzjerskie i cukiernie. W mieście nad Jenisejem pojawili się również dobrowolni osiedleńcy z Polski. Jednym z nich był architekt Włodzimierz Sokołowski, który zaprojektował ponad pięćdziesiąt reprezentacjnych budynków, określanych mianem "drewnianego modernizmu", łączącego tradycje architektury ludowej z nowymi kompozycjami i formami. Niektóre z nich przetrwały do dziś. Wiele miejscowych talentów rozwinęło się przy pomocy polskiego muzyka i kompozytora Iwanowa-Radkiewicza, sprawnym administratorem Krasnojarska okazał się Iwan Kraft, syn zesłanego powstańca, mianowany przez cara gubernatorem. W 1913 roku 10-tysięczna społeczność polska stanowiła siódmą część mieszkańców Krasnojarska, mimo że osoby urodzone w polskich rodzinach już na Syberii były uznawane za Rosjan. Duże fale Polaków "przewaliły" się przez Krasnojarsk w okresie rosyjskiej wojny domowej. Wielu wcielonych do armii carskiej utworzyło 5. Dywizję Strzelców, walczącą przeciwko bolszewikom po stronie admirała Aleksandra Kołczaka. Podzielili oni los "białych". Po kapitulacji i podpisaniu w 1921 r. traktatu ryskiego niektórzy wrócili do Polski. Większość z nich jednak tak mocno wkomponowała się w syberyjski "krajobraz", że została nad Jenisejem. Ziarno wydało plon Pierwsza katolicka parafia powstała w Krasnojarsku w 1834 r. W 1857 r. zbudowano kościół, który już pod koniec XIX wieku był tak zrujnowany, że ówczesny proboszcz Krasnojarska ks. Świętopełk Mirski podjął starania o budowę nowej świątyni. Nowy kościół był gotowy w 1911 r. i służył wiernym do końca lat trzydziestych XX wieku, kiedy katolicka parafia została rozwiązana pod zarzutem niepłacenia podatków. Jej ostatnim proboszczem był ks. Hieronim Cerpento. Zanim zakazano mu opuszczania miasta, dojeżdżał do innych wspólnot, m.in. w Kańsku i Aczyńsku. W 1926 r. władze sowieckie aresztowały go i na 6 miesięcy osadziły w areszcie w Krasnojarsku. Po aresztowaniu w 1927 r. ks. Juliana Grońskiego administratora apostolskiego Syberii Zachodniej - ks. Cerpento przejął jego funkcję. W 1931 r. został ponownie aresztowany i zesłany do Aczyńska. Uwolniony w 1932 r., nadal posługiwał w Krasnojarsku. W 1935 r. oskarżono go o to, że "przy kościele organizował kontrrewolucyjne grupy i aktywnie prowadził robotę szpiegowską na korzyść wywiadu polskiego" i skazano na 10 lat łagru oraz konfiskatę mienia. Wkrótce jednak oskarżono go o: przynależność do centrum kierowniczego POW na Syberii, związek z polskim sztabem generalnym i Watykanem, prowadzenie kontrrewolucyjnej, powstańczej działalności w polskich koloniach na Syberii, wzywanie Polaków do popierania interwencji Japonii i Niemiec przeciwko Związkowi Radzieckiemu i podobne przestępstwa. W 1938 r. Komisja NKWD i prokurator Związku Radzieckiego skazali ks. Cerpento na śmierć i po dwóch tygodniach został rozstrzelany. Razem z krasnojarskim proboszczem sądzono jego parafian, między innymi Aleksandrę Szutkę, Apolinarię Lisiecką, Stanisławę Besmon, Reginę Miklaszewicz, Stanisława Kosiarskiego Polska diaspora uległa wtedy dezintegracji. Liczba Polaków żyjących w okolicach Krasnojarska jednak nie zmalała. Pod koniec lat trzydziestych zesłano tu mieszkańców likwidowanych na Ukrainie i Białorusi polskich okręgów autonomicznych. W 1940 r. przybyła kolejna duża grupa Polaków deportowanych z dawnych kresów wschodnich Rzeczypospolitej, głównie rodzin wojskowych, urzędników państwowych i leśników. Część z nich opuściła Kraj Krasnojarski z armią Andersa. Pozostałymi zajęła się Komisja Opieki Społecznej Związku Patriotów Polskich, która po wojnie zorganizowała ich repatriację do ojczyzny. Nie wszyscy jednak wyjechali. Ustalono, że na zesłaniu pozostało ich około czterech tysięcy, w tym kilkaset dzieci w domach dziecka, których rodzice zmarli lub zostali zamordowani. Do Kraju Krasnojarskiego przywożono Polaków z Litwy i Łotwy, z okolic Drohobycza na Ukrainie, tzw. zesłańców poobozowych z Norylska, Omska, Karagandy, Workuty i Mordowii. W latach sześćdziesiątych w Krasnojarsku zaczęli też osiedlać się polscy dobrowolcy, którym to dynamicznie rozwijające się miasto dawało szansę na lepsze życie. Z czasem ulegali rusyfikacji. Przez krótki czas po śmierci Stalina krasnojarscy Polacy mogli liczyć na "podziemną" opiekę duszpasterską kilku księży, którzy po ogłoszeniu amnestii opuścili łagry. Wśród nich byli m.in. ks. Walter Ciszek oraz dwaj Litwini Juozas Gustas i Jonas Paukstis. Po 1960 roku jednak usunięto wszystkich księży z Krasnojarska. Zasiane przez nich ziarno wydało plon, a Polacy nie ulegli całkowitej rusyfikacji. Podczas spisu ludności, przeprowadzonego w 1989 r. do polskiej narodowości przyznało się tysiąc mieszkańców miasta. W 1990 r. założyli oni stowarzyszenie, o nazwie "Dom Polski", które zorganizowało m.in. szkołę niedzielną, prowadzącą naukę języka polskiego i przybliżającą ojczystą kulturę i historię. Powstał zespół folklorystyczny "Majdaneczki". Wydawane są: pismo "Zgoda" oraz kwartalnik "Jenisej". Odbywają się wystawy i dni kultury polskiej. Opieką objęto najstarszych członków polskiej diaspory, zwłaszcza tych, którzy przeżyli łagry. Dzięki staraniom "Domu Polskiego" w 1997 r. grupa młodzieży z Krasnojarska uczestniczyła w studiach folklorystyczno-choreograficznych w Rzeszowie. Razem z Fundacją Centrum Dokumentacji Czynu Niepodlegościowego zorganizowano w Krakowie wystawę o Polakach w Kraju Krasnojarskim. Do stowarzyszenia, które skupia ponad trzysta osób, zgłasza się coraz więcej Polaków, w 1998 r. powstała jego filia w zamkniętym do niedawna "atomowym" mieście Żeleznogorsk. Szacuje się, że obecnie w Krasnojarsku mieszka około pięć tysięcy osób polskiego pochodzenia. W 1990 r. grupa polskich staruszek zarejestrowała w mieście katolicką parafię i podjęła starania o odzyskanie kościoła, który w latach osiemdziesiątych został zamieniony na salę organową. Świątynia znajduje się w centrum miasta, przy cichej, bocznej uliczce, niedaleko siedziby gubernatora. W sąsiednim, okazałym budynku dawnej plebanii wybudowanej z modrzewiowych bali mieści się dziś szkoła muzyczna. - Na razie nie udało się nam odzyskać kościoła - mówi ks. Eugeniusz. - Wysłaliśmy mnóstwo różnych pism i petycji. U gubernatora Aleksandra Lebiedzia interweniował nawet biskup Jerzy Mazur. Wszyscy zgadzają się, że kościół powinien być zwrócony katolikom, ale nie zgadzają się na likwidację sali organowej. Urzędnicy obiecują, że oddadzą nam świątynię, po przeniesieniu jej w inne miejsce. Nic nie wskazuje na to, by szybko znalazło się odpowiednie pomieszczenie. Na razie więc zawarliśmy z filharmonią umowę, dzięki której możemy korzystać z kościoła przez trzy godziny dziennie. Na całym świecie koncerty organowe odbywają się w kościołach, a w Krasnojarsku Msze św. są odprawiane w sali organowej. Ks. Antoni Badura został proboszczem w Krasnojarsku w 1992 roku pierwszym oficjalnie mianowanym po 54 latach. - Katolicka wspólnota, złożona głównie z Polaków, liczyła wówczas dwadzieścia, głównie starszych, osób - wspomina. - Spotykaliśmy się w mieszkaniu jednej z parafianek. Po pewnym czasie udało nam się wynająć większe pomieszczenia w szkole i domu kultury, gdzie odprawialiśmy nabożeństwa. Grupa szybko się rozrastała, gdy w prasie i w radiu pojawiły się ogłoszenia informujące o naszej działalności. Dziś na Msze św. przychodzi w niedziele od trzystu do pięciuset osób, chociaż do Kościoła katolickiego przyznaje się w Krasnojarsku około 7 tys. mieszkańców. Są wśród nich Polacy, Niemcy, Litwini, Białorusini, Ukraińcy, a także przedstawiciele innych narodowości. Dlatego w duszpasterstwie posługujemy się głównie językiem rosyjskim, bo jest dla wszystkich zrozumiały. Dwa razy w miesiącu odprawiamy Msze św. po polsku i po niemiecku. Liczba wiernych systematycznie wzrasta. Przychodzą przede wszystkim ludzie młodzi, którzy nie identyfikują się z żadnym Kościołem i z żadną narodowością, nazywający siebie Sybirakami. Co roku, po zazwyczaj rocznym katechumenacie, sakrament chrztu przyjmuje około dwudziestu dorosłych ludzi. Katechizujemy również, co jest naszą wielką radością, dzieci. Formy duszpasterstwa staramy się dostosować do potrzeb wiernych i dlatego zamierzamy utworzyć w mieście kolejną parafię - w nowej dzielnicy na osiedlu "Słonecznym", gdzie mieszka sporo młodych ludzi. Klaretyni prowadzą duszpasterstwo na całym obszarze Kraju Krasnojarskiego, a także na terenie republik Chakasja i Tuwa. Jest to olbrzymie terytorium, sięgające niemal od bieguna północnego do granicy z Chinami i Mongolią, o długości trzech tysięcy i szerokości półtora tysiąca kilometrów. Największe z utworzonych przez klaretynów parafii znajdują się w Norylsku, Abakanie, Aczyńsku i Bagatole. Do najbardziej oddalonych kapłan dociera tylko dwa, trzy razy w roku. Na przykład do parafii położonych w tajdze można się dostać tylko latem, płynąc statkiem w dół Jeniseju. W znacznej części regionów lód i śnieg utrzymują się przez dziewięć miesięcy. Latem temperatura bywa wyższa niż w Afryce, a zimą spada do minus sześćdziesięciu stopni Celsjusza. Nie wszyscy misjonarze wytrzymują tak surowe warunki klimatyczne. Wielkim problemem jest też bieda mieszkańców i brak odpowiedniego zaplecza do prowadzenia duszpasterstwa. W większości osad nie ma świątyń i sal katechetycznych. Księża spotykają się z wiernymi w przypadkowych pomieszczeniach, więc zdarza się, że Rosjanie uznają katolików za sekciarzy. Księża klaretyni utworzyli dwa terenowe ośrodki duszpasterskie przy trasie Kolei Transsyberyjskiej. W 1994 r. w niewielkiej miejscowości Bagatoł, oddalonej o 254 km od Krasnojarska, kupili dom, w którym urządzili kaplicę. Punkt ten ma służyć katolickim wspólnotom istniejącym w północnej części Kraju Krasnojarskiego. Drugi ośrodek duszpasterski, który prowadzi ks. Marcin Dragan powstał w Aczyńsku. Jest to 120-tysięczne robotnicze miasto, zamieszkane przez zatrudnionych głównie w rafinerii i kopalni rud, z których wytwarza się aluminium Polaków, Niemców, Litwinów, Łotyszów i Ukraińców. Połowa z nich pochodzi z katolickich rodzin. Organizuje on życie religijne w mieście, w pobliskich osadach, w stolicy Chakasji - Abakanie - i kilku innych miejscowościach. W miastach wspólnoty katolickie są dosyć liczne. Na wsiach parafie są mniejsze i stopniowo wymierają. Należy do nich zwykle trzydzieści, czterdzieści osób, ale zdarzają się i kilkuosobowe. - Żadnej parafii nie zostawiamy bez opieki - deklaruje ks. Marcin. - Przyjeżdżamy nawet do paru babć, które przez kilkadziesiąt lat czekały na kapłana, a udział we Mszy św. jest dziś ich jedyną radością. W ciągu dwóch lat centrum w Aczyńsku udało się ustabilizować swoją działalność. Przy pomocy jednej z zachodnich fundacji wybudowano tymczasowy, drewniany kościółek, zagospodarowano też salkę katechetyczną. Księża zamieszkali w nowym mieszkaniu w bloku, a władze miasta nieodpłatnie przekazały parafii działkę w centrum miasta na budowę murowanej świątyni. O skuteczności duszpasterskiej działalności klaretynów w Kraju Krasnojarskim świadczą rodzące się tu powołania zakonne. Wokół ośrodka księża skupili sporą grupę świeckich animatorów, zaangażowanych w działalność charytatywną i ewangelizacyjną, między innymi w ramach Konferencji św. Wincentego i Legionu Maryi. Wolontariusze pomagają domom dziecka i opieki społecznej, prowadzą kuchnię przygotowującą posiłki dla ludzi starszych i obłożnie chorych, które dostarczają potrzebującym do domów, zajmują się także rozdzielaniem pomocy humanitarnej. Inna grupa świeckich redaguje "Katolickiego Posłańca" i przygotowuje audycje radiowe. - Początkowo emitowaliśmy audycje na żywo - opowiada ks. Antoni. - Zbieraliśmy się w studiu i przez dwie godziny, przy muzyce dyskutowaliśmy o wierze z zaproszonymi gośćmi, także z prawosławnymi i protestantami. Podczas trwania programu wiele osób dzwoniło, dzieliło się swoimi spostrzeżeniami. Jednak ze względów finansowych musieliśmy zmienić formę naszej obecności na antenie. Teraz we własnym studiu nagrywamy audycję trwającą od 30 do 45 minut, emitowaną przez lokalne rozgłośnie radiowe, z którymi współpracujemy. Bardzo popularne "Auto-Radio" nadaje naszą audycję w czwartki, o godzinie czternastej, więc słuchają jej ludzie w biurach, samochodach, tramwajach, ekspedientki w sklepach... Znakomitym narzędziem ewangelizacyjnym jest istniejące od 1993 roku wydawnictwo "Klaretianum", profesjonalnie zorganizowane, zatrudniające kilkadziesiąt świeckich osób. Po obiedzie ksiądz Antoni zaprasza mnie do zwiedzenia go. - Są tu wydawane książki, które dobrze się sprzedają, głównie podręczniki akademickie niemal dla wszystkich wyższych uczelni w Kraju Krasnojarskim - informuje. - Część zarobionych pieniędzy wydawnictwo przeznacza na publikowanie książek o tematyce religijnej w języku rosyjskim. Ukazało się już osiem tomów lekcjonarza, a także inne księgi liturgiczne, których brakowało kapłanom pracującym w Rosji, oraz różne pozycje katechetyczne. Z oficyną jest związane Stowarzyszenie Książki Chrześcijańskiej, zajmujące się kolportażem wydawanych przez "Klaretianum" książek. Rozprowadza ono także religijną literaturę innych wydawnictw, nie tylko katolickich, ale również prawosławnych i protestanckich, współpracuje z dwustoma bibliotekami publicznymi na terenie Kraju Krasnojarskiego, którym książki są przekazywane za darmo w ramach pomocy charytatywnej. Wokół duszpasterskiego ośrodka księży klaretynów powstał nieformalny krąg jego przyjaciół z miejscowych mediów, zwłaszcza z telewizji. Należą do niego zarówno dziennikarze związani z katolicką parafią, jak i osoby wyznania prawosławnego. Dziennikarze często bywają w klaretyńskim ośrodku, informują o jego działalności, np. przy okazji świąt kościelnych. Ks. Badura i inni kapłani są zapraszani do udziału w różnych programach i dyskusjach radiowych i telewizyjnych. Kilku dziennikarzy, związanych z lokalną edycją rosyjskiego tygodnika "Argumenty i Fakty", postanowiło wydawać pismo "Znaki Czasu", którego celem jest popularyzacja wartości duchowych i kultury chrześcijańskiej. Działalności nie utrudniają klaretynom również lokalne władze. To bardzo ważne, zwłaszcza że oficjalnie Kuria Krasnojarskiej Eparchii Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej nie odnosi się przyjaźnie do Kościoła katolickiego. Nieoficjalnie wielu prawosławnych duchownych, nie zważając na postawę biskupa, utrzymuje raczej przyjacielskie kontakty z klaretynami. Chętnie z katolickimi zakonnikami współpracuje natomiast duchowieństwo dziesięciu obecnych w Kraju Krasnojarskim Kościołów protestanckich. - Raz w miesiącu odbywają się spotkania ekumeniczne - informuje ks. Antoni Badura. - Czasami mają charakter modlitewny, innym razem omawiamy jakieś zagadnienia teologiczne albo po prostu razem bawimy się przy ognisku czy na boisku sportowym. Świadectwem rozwoju religijności i dojrzałości Krasnojarskiego Kościoła jest "Pielgrzymka w Sajany". Jej uczestnicy udają się autobusem w Sajany Zachodnie, oddalone od Krasnojarska o ponad 800 km, a następnie wędrują w góry, gdzie spędzają dwa tygodnie na modlitwie i rozważaniach. W pierwszej uczestniczyło pięć osób, a po raz piąty w Sajany przyjechało już pięćdziesięciu wiernych. Wyprawie patronuje Matka Boża Sajańska, której wizerunek - namalowany przez miejscowego artystę - został przytwierdzony do skały. Wieczorem dyskutuję z ks. Antonim Badurą przy ognisku o przyszłości Kościoła nad Jenisejem. Jego wizja jest optymistyczna. - Myślę, że Kościół tu będzie się rozwijał tak jak na całym świecie - przewiduje. - Jest młody, dynamiczny, wierni nieustannie szukają własnej drogi do Boga, pragną być świadkami zbawienia dla ludzi niewierzących. Przed snem mój gospodarz proponuje obejrzenie filmu zrealizowanego przez niemiecką telewizję, której ekipie udało się wejść do Krasnojarska-45 - tajnego miasta, gdzie odbywa się produkcja broni jądrowej. Miasto to, chociaż oficjalnie zupełnie bezpieczne, wkrótce może stać się bardzo groźne. Ograniczenie środków finansowych na programy badawcze związane z rozwojem broni jądrowej spowodowało, że uciekają stąd naukowcy i pracownicy, zatrudnieni przy "atomowej produkcji". Podobnych miast w Kraju Krasnojarskim jest więcej. Ludność miejscowa mawia o nich "numerowane Krasnojarska", ponieważ osiedla te noszą nazwy Krasnojarsk z dodatkiem dwucyfrowej liczby. Na przykład w oznaczonym numerem 27 podobno składuje się pluton. Ilość zgromadzonego materiału wystarczy do wyprodukowania dwudziestu tysięcy bomb atomowych. Do tej pory tylko Krasnojarsk-26 przeszedł w ręce władzy cywilnej i odtąd nazywa się Żeleznogorsk. Znajduje się w odległości 64 km na północ od Krasnojarska, nad brzegami dwóch rzeczek Kantat i Bajkał. W czasach największej świetności - kiedy w reaktorach grafitowych umieszczonych w podziemnych sztolniach produkowano pluton-239, wykorzystywany przy konstruowaniu bomb atomowych - mieszkało tu sto tysięcy ludzi. W 1989 r. w zakładzie tym zbudowano płoszczadkę-27-PT-2, czyli magazyn odpadów radioaktywnych, zwożonych z całego byłego Związku Radzieckiego. Dziś Żeleznogorsk, jak inne tajne miasta, przeżywa kryzys. Przed snem przeglądam pracę W.I. Malszykowa "Sybirski wektor", w której jeden z rodziałów dotyczy tajnych miast. Autor informuje, że większość znajdujących się w nich zakładów przemysłowych, nie nadaje się do przekształcenia. Nie można ich też po prostu zamknąć, bo to grozi katastrofą ekologiczną. Egzystują więc, jednak nie są w nich zachowywane normy bezpieczeństwa, bo nie ma na to pieniędzy... Żegnaj, Syberio! Kolejny dzień w Krasnojarsku zaczynam od kupienia biletu na samolot do Moskwy. Jestem nieco zdziwiony, że w tym celu idziemy do redakcji pisma "Argumenty i Fakty", zamiast do kasy biura podróży. Okazuje się, że redakcja zajmuje się również dystrybucją biletów lokalnej linii "Kras-Air". Za to w samolocie zawsze można poczytać tygodnik, za który linie lotnicze płacą wydawcy w naturze - biletami na samolot. Tak biedny przewoźnik nie budzi mojego zaufania, ale nie mam wielkiego wyboru. Samolot odleci dopiero następnego dnia, więc mogę poświęcić jeszcze trochę czasu na pożegnanie się z Syberią. Ksiądz Antoni zaprasza na rejs statkiem po Jeniseju. Jest to trzecia "wielka rzeka" Syberii - po Amurze i Angarze - stanowiąca ważny szlak wodny. Obfituje w ryby i posiada ogromne zasoby energetyczne. Trasa rejsu obejmuje utworzone na rzece tzw. Krasnojarskie Morze - należący do największych na świecie zbiornik o powierzchni 2150 kilometrów kwadratowych i pojemności 73,3 mln metrów sześciennych. Jest częścią hydroelektrowni, osiągającej moc 6 tys. MW. Rosyjskie źródła podają, że jest ona jedną z największych i najnowocześniejszych na świecie. Brzegi rzeki zniknęły za horyzontem i sztuczny zbiornik rzeczywiście przypomina morze. Mijają nas holowniki ciągnące wyładowane towarami barki. Nagła ulewa i burza zmuszają do zejścia pod pokład. Statek zawraca; w taką pogodę bezpieczniej wrócić do portu. Gdy przybijamy do brzegu, jak na ironię, przestaje padać, a nad lewobrzeżną częścią miasta na niebie powstaje wspaniała tęcza. Nocą nad miastem przechodzi kolejna burza, ale rano pogoda jest wystarczająco dobra, by samolot mógł wystartować. O dziewiątej jestem już na lotnisku, gdzie rozpoczyna się długa odprawa przed lotem do Moskwy. Nie ma sposobu, by ominąć procedurę sprawdzania bagaży i pasażerów. Kontrola jest bardzo dokładna. Po opróżnieniu kieszeni z wszystkiego, co zawierało metal, aparat do jego wykrywania w ręku funkcjonariuszki wciąż dzwonił. Okazało, że reagował on na hologram na opakowaniu chusteczek higienicznych. O mały włos musiałbym poddać się kontroli osobistej. Wreszcie mogę zająć miejsce w potężnej maszynie o szerokim kadłubie, zapewniającej bardzo dobry komfort podróżowania, oznaczonej symbolem IŁ-86. Na trzech fotelach przede mną zasiada cygańska rodzina. Ojciec wyciąga z torby pół litra wódki, otwiera i duszkiem wypija połowę zawartości. Opada na fotel, zapina pasy i po chwili jego chrapanie konkuruje z rozgrzewającymi się silnikami samolotu. Maszyna jednak stoi w miejscu, załoga sprawdza system sterowania. Czas płynie wolno. Wreszcie kołujemy na pas startowy. Samolot stopniowo zwiększa prędkość i płynnie odrywa się od ziemi. Żegnaj, Syberio!